wtorek, 5 maja 2015

Marzenie z dzieciństwa

Cofnijmy się na moment do roku 1999, szkoła podstawowa, lekcja Przyrody. Uczymy się o dalekich krajach za oceanem. Na stronie wielki obrazek przedstawiający monstrualne wodospady skąpane brazylijską selwą. Chciałabym zobaczyć kiedyś na żywo te wodospady-myślę sobie-bardzo bym chciała...tylko to tak daleko, za wielkim oceanem. Zasiałam wówczas to marzenie głęboko w głowie.  

Wrzesień roku 2014, gdzieś na styku Brazylii, Paragwaju i Argentyny. Wita mnie olbrzymi napis  Welcome All nations in one of the 7 wonders of the world...i to uczucie kiedy  marzenia się urzeczywistniają.

To moja osobista retrospekcja. A teraz pomyślcie o jakimś swoim dziecięcym marzeniu. Udało Wam się je zrealizować, zdezaktualizowało się? A może zostało gdzieś głęboko w kieszeniach wytartych sztruksów? Często odkładamy nasze marzenia na półkę i już więcej nie sięgamy po nie. W wirze codzienności zapominamy o swoich potrzebach, uczestniczymy w gonitwie, ale gonitwie za czym? Wymówkami są brak czasu, spoczywająca odpowiedzialność a w rzeczywistości wystarczy sięgnąć ręką po marzenia i konsekwentnie dążyć ku ich spełnieniu. Czasem trwa to krótką chwilę lub 15 lat tak jak w moim przypadku i wymaga wielu poświęceń i dylematów, ale wierzcie mi, że poczucie, które towarzyszy spełnieniu warte jest trudu włożonego w jego realizację. Ja w życiu kieruję się maksymą: Przyszłość należy do tych, którzy wierzą w piękno swoich marzeń. Zatrzymaj się na chwilę w peletonie życia człowieku i pomyśl, czy to co robisz przynosi Ci satysfakcję i czy możesz powiedzieć, że jesteś w pełni szczęśliwy.

Ja przemierzyłam nie tylko 1500 km z Rio de Janeiro, a także miliony kilometrów wijącą się drogą w ciągu wielu lat, aby oczom mógł ukazać się ten niecodzienny widok. Wodospady były naszym kolejnym pit stopem wraz z całą ekipą. Dotarcie na południe Brazylii zajęło nam jednak dużo więcej czasu niż przypuszczaliśmy, demaskując tym samym funkcjonowanie autostopu w tym kraju. Najczęściej kierowcy widząc mnie i dwójkę facetów wraz ze mną proponowali, że zabiorą tylko mnie, przywykliśmy też do stania godzinami na poboczu w brazylijskiej spiekocie. Gdy w końcu udało nam się złapać stopa, wylądowaliśmy na stacji benzynowej pod São Paulo, gdzie spotkaliśmy Harego i Soskę, którzy wyjechali z Rio dzień przed nami i utknęli na wieki na tejże stacji. Połączyliśmy siły, ale nikt nie zwracał na nas najmniejszej nawet uwagi. Po wielu godzinach, oglądający nasze poczynania i widzący eskalujące zrezygnowanie brazylijski kierowca tira zawołał nas do siebie i zaproponował że za parę godzin wyrusza i wywiezie nas za São Paulo. Brzmiało to co najmniej jak wybawienie. Nie zabrakło przy tym dodatkowych atrakcji. Na początku nasz kierowca wpadł na pomysł, żeby 5 osób z wielkimi plecakami upchać w kabinie, ale po mojej minie uznał, że otworzy dla nas podwoje swojej paki. Czekała nas jazda po wyboistych (to mało powiedziane) brazylijskich drogach w środku nocy z szalonym kierowcą na nieoświetlonej pace. Rollercoaster to był przy tym pikuś, tak nas trzęsło. Kiedy wysiedliśmy okazało się, że nie jesteśmy całkowicie poza granicami miasta i czeka nas ok. 6 km marsz w stronę orientacyjnego wylotu z molocha jakim jest Sao Paulo, co więcej o północy w bliskiej odległości faweli. Po wyczerpującym dniu i nocnym trekkingu tabor rozłożył się w ciągu minuty przy drodze w śpiworach, co stało się już stałym elementem podczas naszej wyprawy. Rozkładamy obóz tam gdzie akurat zmorzy nas sen, bo tak jest najwygodniej i najprościej.  

Kolejnego dnia rozdzieliliśmy się. Prokop tym razem pojechał z Harymi i Soską a ja zostałam z Sosą. Nie mając mapy ze sobą zboczyliśmy nieco z głównej drogi wiodącej na wodospady, ale najwyraźniej nie bez kozery. Będąc przed miejscowością Ponta Grossa uświadomiłam sobie, że stąd pochodzi mój wolontariusz Lucas z projektu, który organizowałam jeszcze podczas studiów. Skontaktowałam się z nim, mówiąc, że tak się złożyło, że jestem nieopodal jego miejscowości i pytając, czy się spotkamy. Zaskoczony Lucas przełknąwszy informację, że jestem w Brazylii wyjechał nam na przeciw i spędziliśmy z nim cały wieczór. Zaowocowało to wspominkami sprzed lat, graniem na gitarze, piciem brazylijskiego trunku Cachaça i po raz pierwszy od paru tygodni noclegiem w wygodnym cieplutkim łóżeczku.

Wyspani i naładowani supermocą ruszyliśmy rano w kierunku Foz. Niestety szczęście na moment odwróciło się od nas i cały dzień spędziliśmy próbując wydostać się z Ponta Grossa. Ale jak to przewrotnie w życiu bywa kierowca, który się zatrzymał, jechał prawie do samego Foz do Iguazu. Do miasta dojechaliśmy za darmo taksówką, a z miasta wzięliśmy autobus na wodospady. Naszych ziomków nie trudno było odnaleźć. Jak to banda autostopowiczów, zobaczyliśmy ich rozłożonych z namiotami w lasku tuż przy wejściu na wodospady. Jako, że czekali na nas dwa dni i odrobinę się nudzili, chłopcy zakupiwszy uprzednio maczetę, wybrali się do dżungli szukać „alternatywnej”, bezpłatnej i zgoła karkołomnej drogi na katarakty. Wytyczyli szlak, pozostało tylko i wyłącznie w 9 osób przedrzeć się niezauważonym przez strażników w dżunglę z wielkimi plecakami. Brzmi abstrakcyjnie i niemożliwie? I takim też było. Co prawda podzieliliśmy się na mniejsze grupy. Ja byłam w pierwszej, ale zostaliśmy momentalnie zauważeni przez strażników wchodząc z plecakami w dżunglę. Wybiegło za nami dwóch strażników z bronią i wyprowadziwszy z selwy dopytywali co robimy. Na szczęście Haremu udało się w ostatniej chwili ukryć maczetę w karimacie i puścili nas bez żadnych reperkusji. Po operacji zakończonej fiaskiem pokornie udaliśmy się do kas zakupić bilety. Taki oto polski blamaż…

Najpierw usłyszałam z oddali spiętrzone tony wody przelewające się w paszczę wodospadu a później to zobaczyłam. Widok dosłownie zapierający dech w piersi. Uświadomiłam sobie w jednej chwili siłę i bezwzględność żywiołu. Zeszliśmy w dół na metalowy pasaż prowadzący w czarę głównej katarakty. Poczułam się jakby ta przeogromna masa wody miała mnie w sekundę zmyć z powierzchni, niesamowite uczucie.



Nad czeluścią rozpościerała się tęcza. Postanowiliśmy zostawić po sobie pamiątkę i przykleiliśmy na barierce głównego punktu widokowego polską wlepkę autostopową. Ponadto dowiedzieliśmy się, że jesteśmy szczęściarzami, bo kładkę wiodącą do najbardziej spektakularnego miejsca Garganda do Diablo, na nowo otwarto dla zwiedzających całkiem niedawno. Przedtem zbyt duże opady spowodowały jej częściowe zalanie i była zamknięta. Będąc w tym miejscu, uświadomiłam sobie jeszcze jedną istotną rzecz. Bardziej niż wodospady, na które czekałam tyle lat, cieszyło mnie, że jestem tam ze wszystkimi moimi przyjaciółmi, którym również szczęśliwie udało się dojechać w to miejsce. Prawdą jest bowiem, że szczęście wówczas jest prawdziwe, gdy dzielone z innymi. 

Wróciwszy z powrotem do miasta i czekając na dworcu na autobus na granicę z Paragwajem zaczęliśmy grać i śpiewać. Dołączyło do nas paru Peruwiańczyków, którzy mieli swoje etniczne bambusowe instrumenty typu tampoña i wykreowało się z tego improwizowane dworcowe jam session. Żegnaliśmy Brazylię, ostatni nocleg pod bramami największej elektrowni wodnej na świecie Itaipu, wspólna kolacja, rozmowy i wrażenia z pierwszych dni stopowania po Ameryce, a także nieoczekiwane spotkanie z kapibarą, która jak gdyby nigdy nic leniwie wyszła sobie z dżungli prosto w nasz obóz, nie robiąc jednak przy tym żadnych szkód.

Obrigada Brasil! Następna stacja - Paraguay. Vamonos!  

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz