środa, 16 września 2015

Moje miejsce na ziemi

Cabo Polonio. Na wspomnienie tego miejsca za każdym razem pojawia się na mojej twarzy szeroki uśmiech. Zawsze kiedy ktoś pyta o najciekawsze odwiedzone przeze mnie miejsce podczas tej podróży, powtarzam jak mantrę - Cabo. Mała, ukryta rybacka wioska na końcu świata na wybrzeżu Atlantyku, gdzie trzeba pokonać długą drogę przez wydmy, aby oczom ukazał się ziemski raj, z dala od cywilizacji, bez elektryczności i bieżącej wody, ale dzięki temu oaza nieopisanego spokoju, książkowa idylla.





Pierwotny plan zakładał spełnienie kolejnego marzenia z dziecięcych lat naszych panów. Tym razem chcieli wybudować chatę bambusową. Na szczęście nie było ani bambusów, ani sprzyjającej pogody, więc byli zmuszeni wybić sobie z głowy ten pomysł. W zamian, będąc jeszcze w drodze do Cabo otrzymaliśmy dość enigmatyczną wiadomość od Prokopa: ,,Wpadajcie, mamy ziomka".
Marcelo - tak miał na imię nasz "ziomek". Ciężko go opisać słowami. Pewnym jest, że był przedziwny, oderwany od rzeczywistości, ale biła od niego niesamowita dobroć i czysta miłość do ludzi. Powitał nas z otwartymi ramionami, pomarszczony od słońca, w wytartych dżinsach, gumiakach, słomianym kapeluszu i wyblakłej od słońca koszulce Pink Floyd. Od razu go polubiłam! W myslach określiłam go jako pozytywnego narwańca. Pierwsze spotkanie z Marcelem wyglądało mniej więcej tak:
-Hola, como estas? Skąd jesteście?
-Polonia!
-Aaaa chodźcie do mojej chaty.
- ???Ale nas jest 9
-No hay problema, vamos Polacos!




W ten oto zgoła przypadkowy sposób zamieszkaliśmy na kolejne parę dni razem z Marcelem i jego psem Roca. Przekroczywszy próg jego domostwa poczułam się jakbym była w magicznej krainie. Domek na skarpie nad oceanem, przed nim palenisko, hamak i drewniana ławeczka, na której popija się bez przerwy mate, obok niewielka studnia, z której czerpaliśmy wodę. Był też ogródek przydomowy, w którym rosło nie co innego jak najpopularniejsza roślina w Urugwaju - marihuana. 








Przechodząc przez próg tego domu to jakbyś znalazł portal do innej krainy. W środku tęcza kolorów z butelkowych szkiełek imitujących małe okienka i rozświetlające wnętrze, mała kuchnia na wzór hawajskiego baru, na suficie podwieszona deska surfingowa, wszędzie walały się ręcznie robione, kolorowe bibeloty i atrybuty do palenia marihuany jak na przykład bambusowe bongo. Co najważniejsze byliśmy tutaj wszyscy razem. Wiedzieliśmy, że po Cabo nasze drogi na jakiś czas się rozejdą, więc wykorzystywaliśmy dany nam czas maksymalnie. Ej! To chyba szczęście.





Marcelo pokazał nam swój drugi dom, dla gości, ale takich co to płacą za pobyt. Opowiadał, że parę lat temu mieszkał tam przez dłuższy czas Manu Chao, z którym nasz Marcelo się zaprzyjaźnił (!) Na ścianie wisiał olbrzymi plakat podpisany własnoręcznie przez Boba Marleya. Ten pan jednak w Cabo nie zagościł, a plakat został odkryty przez naszego amigo na pchlim targu w Montevideo.




Po miesiącu ciągłej podróży, nużącej, permanentnej tułaczce, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego odpoczynku. Dzień upływał na pomaganiu Marcelowi w codziennych przydomowych pracach, łowieniu ryb, podglądaniu lwów morskich, z którymi zaczęliśmy po pewnym czasie widzieć wspólne cechy. Lwy wylegiwały się cały dzień na kamieniach, zanurzając się od czasu do czasu w toni morskiej. My też, na skałach lub w hamakach, tylko bez zanurzania, bo woda była lodowata :) Czasami słychać było tylko pomrukiwania Marcela:
- Oye vagas - śmiał się pod nosem- leniuchy!
Mogłam nareszcie zebrać myśli, dotychczasowe wrażenia, których były miliardy, przelać je do dziennika podróży i ogarnąć w głowie, że właśnie realizuję marzenie życia.

Na wyspie oprócz nas mieszkał właściciel jedynego sklepu, latarnik na latarni morskiej, którego nikt nie widział i pasterz. Dlatego osłupiałam, kiedy zobaczyłam nadciągającyh młodych chłopaków z deskami surfingowymi. Marcelo powiedział, że Cabo to najlepsze miejsce do uprawiania surfingu na urugwajskim wybrzeżu. Obiecał też, że pouczy nas surfować, jako, że miał parę odrapanych, starych desek! Niestety w związku z tym, że są tu dobre fale, coraz więcej turystów przybywa w sezonie letnim. Uff na szczęście do rozpoczęcia sezonu było daleko, dlatego cieszyliśmy się wciąż niezmąconą niczym ciszą i spokojem. Mój kolega, który studiował na Erasmusie w Montevideo przesłał mi parę miesięcy później parę ujęć z Cabo. Miejsce to zmieniło się diametralnie. Masa turystów, kramarzy, kwitnący handel i turystyka...Nie mogłam uwierzyć, że to jest to samo miejsce, w kórym tak niedawno osiągnęłam spokój ducha.





Pryda miał urodziny, więc wieczorem chcieliśmy je wspólnie świętować. W ciągu dnia wiosenne porządki jak na załączonej fotografii. Pranie ręczne w wiaderkach, sprzątanie i wietrzenie naszego domostwa, wieczorem poszliśmy popływać przy zachodzącym słońcu, a Sosa z Jajem wrócili z całodniowej misji do miasta. Zasiedliśmy wspólnie z Marcelo w chacie, graliśmy wraz z nim w Dixita, rozmawialiśmy, popijaliśmy pyszne winko. Marcelo opowiadał o pisarstwie, równoległych światach, samotności, życiu pustelnika, o jego córce, która mieszka w Montevideo i rzadko go odwiedza. Myślę, że staliśmy mu się bliscy i cieszył się, że może nas gościć przez chwilę. Z pustej chaty Marcela chodź przez chwilę dobywały się śmiechy i rozmowy a nie tylko ujadanie psiaka.









Około 6 nad ranem obudziło mnie wielkie poruszenie. Chłopcy ubierali się i wychodzili w pośpiechu.
-Co do..Dokąd to?- zapytałam
-Usłyszałam tylko głos już zza drzwi- idziemy na połowy z Marcelem.
Gdy wrócili po paru godzinach wysypali tonę małży, które później pochłanialiśmy ze smakiem.
Marcelo stał dumny z połowu, chłopaki natomiast z marsowymi minami, rozczarowani, że nasz gospodarz nie nauczył ich połowu ryb na wędkę z kija. Tego dnia Marcelo nie odpuszczał z gotowaniem przez cały dzień. Pichcił coraz to nowe potrawy, nucąc sobie pod nosem szlagiery Rolling Stonesów, a nas wysyłał po coraz to nowe produkty i zapotrzebowanie. Ale nie do sklepu. To byłoby za łatwe. Kiedy wysłał nas na nadbrzeże po algi morskie, zwątpiłam w jego kulinarne zapędy. Danie z algami...zobaczymy. Posłusznie zebraliśmy zielone glony, a gdy wróciliśmy na palenisku skwierczały już placki, do których Marcelo dodał algi.To była jedna z najlepszych potraw, jakie jadłam w Ameryce Południowej! Wiele nauczyliśmy się od naszego urugwajskiego przyjaciela. Przede wszystkim jak robić tanie, pożywne i smaczne dania na ogniu, co przydało nam się wielokrotnie w dalszej, niskobudżetowej podróży. Ostatni wieczór siedzieliśmy z gitarami nad oceanem i chłonęliśmy urugwajskie powietrze, jakby bez niego nie dało się żyć, wciąż podekscytowani przygodą jaką przeżyliśmy na tym urugwajskim odludziu.





Dzień 0. Czas pożegnania. Część wraca do Polski, a część zostaje na nieznanym lądzie. To również pożegnanie z Marcelem. Przywykłam do tego gościa, do jego dziwactw, do niestandardowego stylu życia i jego głośnego, szczerego śmiechu. Chcieliśmy zostawić mu jakąś pamiątkę, ale wszystko wydawało się zbyt błahe w perspektywie pomocy i życzliwości jaką nam okazał.
Zdecydowaliśmy się wręczyć mu autostopową kartkę z wymalowanymi na niej naszymi podobiznami i jego pośrodku w wielkim sombrero. Podpisaliśmy ją: Marcelo i jego dzieci. Misia dała od siebie serce wyszyte przez jej mamę a Harry dorzucił jeszcze monetę z podobizną papieża Jana Pawła II. Pożegnaniom nie było końca, po czym ruszyliśmy znów w drogę, drogę, która jak sobie wtedy uświadomiłam nie wiadomo, gdzie nas zawiedzie i co nas na niej czeka. Marcelo machał do nas, krzyczał jeszcze z oddali " Viva Polonia" i powiedział, żegnając się z nami, że jego drzwi zawsze będą dla nas otwarte.







A może by tak zamieszkać na zawsze w Cabo Polonio? To jest idea!


2 godziny później po pokonaniu wydm, siedzieliśmy zadumani na starym przystanku autobusowym. Misia z Madzią jako pierwsze złapały stopa. Pozostali władowali się na jedną pakę. Patrzyliśmy na siebie, prawie nic nie mówiliśmy. Auto zatrzymało się, żeby wysadzić mnie, Sosę i Prokopa, reszta pojechała dalej. Harry mimo, że zostawał z nami, pojechał odstawić bezpiecznie Soskę na lotnisko w Rio. Uściski, życzenia pomyślności w dalszej drodze, nie było czasu na długie pożegnanie. Aga oddała mi bransoletkę na szczęście, którą nie zdejmowała przez ostatnie 2 lata. I zniknęli za zakrętem, WSZYSCY... zostały za nimi tylko tumany kurzu.
Zostaliśmy sami, targając na strzępy bilet powrotny do Madrytu...a zarazem bezczeszcząc resztki stabilizacji jaka pozostała nam jeszcze w życiu.
Taki był plan, nadchodziła jego wielka realizacja...





Przygoda chyba dopiero faktycznie się rozpoczynała. Kolejnym celem podróży miał być Argentyński Zlot Autostopowy w prowincji Buenos Aires. Chcieliśmy poznać ludzi naszego pokroju podróżujących w ten sam sposób po innym kontynencie, wymienić się doświadczeniami, poglądami na świat i podróże.
W kolejnej części opowiem kim są argentyńscy autostopowicze i co mają wspólnego z Polską, wódką i zapiekankami, jak wyglądają ich spotkania, w jaki sposób Polacy przejęli argentyński zlot, o spotkaniu z Kostkiem i misjonarzami, o Reksiu - szczeniaku przybłędzie, który chciał podróżować z nami i lepieniu fury pierogów u argentyńskiej rodzinki.

Tymczasem!