środa, 20 maja 2015

Paragwaj na bosaka



Kolejny stempel do kolekcji w paszporcie, żmudna odprawa i jesteśmy w Paragwaju. Nareszcie koniec nieudolnego gaworzenia po portugalsku i ukochany hiszpański, już zapewne do końca podróży, chociaż kto wie, gdzie wiatr nas poniesie. Pierwszy szok kulturowy przeżyliśmy tuż po przekroczeniu granicy. Wygląda ona bowiem jak port do zupełnie innej krainy. Jest to kraina kolorowego, masowego handlu ulicznego przedmiotami wszelkiej maści, hałasu, przekrzykiwania się i prób wciśnięcia turystom kiczowatych pamiątek. Wiąże się to niestety z nieustannym nagabywaniem i targowaniem się, a ceny kuszą oj kuszą… Sosa dał się wciągnąć w szał zakupów i nabył gitarę w bardzo korzystnej cenie. Zyskaliśmy tym samym drugiego gitarzystę w taborze. Zakupiliśmy również yerba mate, niezwykle popularną w Paragwaju. Co ciekawe, pije się ją tutaj na zimno, jest to tak zwana terere. Moim zdaniem smakuje nieco gorzej niż klasycznie przygotowany napar. Mimo wszystkich pokus chcieliśmy z tego szalonego chaosu jak najszybciej przedostać się w głąb kraju, w okolice stolicy. Nie przypuszczaliśmy wtedy jeszcze, że okaże się to aż tak problematyczne...









Wszyscy z naszej paczki pojechali, żadna nowość w sumie... Została oczywiście święta trójca czyli ja, Prokop i Sosa. To samo w sobie nie wróżyło już nic dobrego. Przeszliśmy przez całe Ciudad del Este w poszukiwaniu wylotówki w stronę Asuncion, gdzie umówiliśmy się z resztą tego samego wieczoru. Dotarliśmy w końcu na przedmieścia miasteczka do stacji benzynowej o wymownej nazwie Rapidito czyli Szybciutka. Po raz kolejny los z nas srogo zadrwił, bo nie udało nam się wcale szybciutko złapać tam stopa. 2 dni zajęło nam bowiem przedostanie się do stolicy, która znajdowała się od nas w promieniu zaledwie 300 km.

Pierwszej nocy kupiliśmy tani alkohol, między innymi Tres Leones, który uwierzcie lub nie, ale był w smaku gorszy od najtańszego jabola, oprócz tego Cachaçe i inne, których już niestety nie zdołałam pamięcią zanotować. Muszę przyznać, że po wypiciu tychże trunków całkiem dobrze bawiliśmy się na stacji benzynowej w otoczeniu dwóch umundurowanych strażników z wielkimi gnatami, którzy pilnowali porządku, w razie gdyby ktoś chciał sobie urządzić strzelaninę tudzież obrabować stację a przy okazji ku naszej uciesze sprawowali pieczę również nad nami. Nasza impreza skończyła się tym, że wstaliśmy późnym popołudniem z wielkim kacem i minimalnymi chęciami choćby wystawienia kciuka. Staliśmy się też pożywką dla lokalnych Paragwajczyków, którzy dziwili się zapewne jak można stać w jednym miejscu 48 godzin w niewiadomym celu. Każdy kto przechodził obok nas uśmiechał się z przekąsem. Jeden z Paragwajczyków, widząc nas stojących przy szosie podszedł, zapytał co właściwie robimy, po czym zaproponował nam nocleg u siebie. Pewnie zrobiło mu się nas żal. Po dwudniowej batalii przy szosie przystaliśmy z chęcią na jego propozycję, zrobiliśmy kolację i rozmawialiśmy długo. David zasugerował nam, żebyśmy spróbowali z rana, wtedy istnieje większa szansa złapania ciężarówki do stolicy. Po raz kolejny ludzie okazali nam życzliwość i wielkie serce.






Wczesnym rankiem wyruszyliśmy pełni nadziei, że w końcu się uda. Zwycięstwo! zatrzymał się nam Duńczyk, który założył rodzinę z Paragwajką, zamieszkał w wiosce w centrum kraju, gdzie wspólnie z żoną prowadzą od paru lat agroturystykę. Opowiadał bardzo interesująco o potencjale turystycznym Paragwaju i planach rozbudowy swojego gospodarstwa, dostaliśmy też zaproszenie do ich pensjonatu.   
 
Do stolicy dojechaliśmy ciężarówką na pace. 4 godziny po wyboistych drogach Paragwaju w żarze przedpołudniowego słońca dało w kość, ale po 3 dniach udało nam się dotrzeć do Asuncion i tylko to się wówczas liczyło. Spotkaliśmy Soskę i Harego, którzy jednak wieczorem chcieli już być na granicy z Argentyną, zwłaszcza, że czekali na nas w stolicy aż 2 dni. My postanowiliśmy zostać na noc, skoro z takim trudem doczłapaliśmy się tutaj. 







Okazała się to być bardzo dobra decyzja. Zostawiliśmy nasze plecaki w siedzibie policji turystycznej, zdziwionej, gdy zapytaliśmy czy istnieje taka możliwość. Najpierw zlustrowali bardzo dokładnie zawartość naszych plecaków co trwało dość długo. Znaleźli między innymi białą gumę w proszku, używaną przez nas do robienia baniek mydlanych i byli przekonani, że to wór kokainy. Ciężko było im też wytłumaczyć, że owiankę jemy, a nie handlujemy nią. Wreszcie uwolnieni od 15 kilogramowych plecaków wyruszyliśmy na przechadzkę po mieście. Usiedliśmy w parku w centrum, przysiadło się do nas paru urugwajskich hipisów, po czym w jednej minucie, nie wiadomo skąd podniósł się tumult. W naszą stronę szła chmara ludzi. W jednej sekundzie zaczął grać zespół na żywo, rozstawiono budki z darmowym jedzeniem i piciem i w ciągu paru minut park z iście spokojnego miejsca przerodził się w imprezowe centrum. Zapytaliśmy o co tu wlaściwie chodzi. Grupka Paragwajczyków wytłumaczyła nam, że to taka przechodnia impreza, w ciągu nocy odwiedzać będą różne miejsca w mieście i zachęcili nas, żebyśmy poszli z nimi, wręczając nam przy tym kotyliony, które obligowały nas do wejścia do klubów wraz z nimi. Nie musieli specjalnie nalegać...Podążyliśmy więc za tłumem bez cienia wahania. Wylądowaliśmy tej nocy na dachu wysokiego wieżowca, parokrotnie w plenerze i różnych barach. Poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi, którzy ku naszemu zdziwieniu w większości mówili po angielsku. Opowiadali o tym, że bardzo dużo młodych ludzi opuszcza Paragwaj, w poszukiwaniu lepszych perspektyw, migrują głównie do Argentyny. Rozprawiali również o tym, że wierzą w potencjał kraju na tle Ameryki Łacińskiej, w rozwój terenów turystycznych i infrastruktury, w poprawę sytuacji ekonomicznej, edukacji i zmianę władzy w kraju, że są patriotami i chcą jako młodzi mieć wpływ na losy swojej tierra madre.





Nad ranem uznaliśmy, że ryzykownym byłoby pokazanie się na komisariacie w stanie upojenia alkoholowego i poszliśmy spać we trójkę na skwerze w parku przykryci zaledwie jedną kurtką, co wyglądało dość komicznie. Gdy wstaliśmy miasto już tętniło życiem. Ludzie niewiele robili sobie z tego, że spaliśmy w parku, niestety jest to normalny widok... Poszliśmy z Prokopem po śniadanie, a gdy wróciliśmy zastaliśmy zmizerniałego, zdenerwowanego Grzesia, który tylko nas zobaczywszy wykrzyknął: ,,Ej, powiedzcie, że macie moje sandałki?!’’ Na początku parsknęliśmy śmiechem, ale po chwili doszło do nas, że faktycznie ktoś Sosie ukradł sandały, co więcej ściągnąwszy mu je uprzednio ze stóp. Nie muszę chyba pisać, że biedny, znieczulony Grzesiu nawet nie poczuł, że ktoś sie do nich dobiera... Lamentom nie było końca: ,,Moje sandałki! Moje ulubione, wspaniałe sandałki. Skur***y!’’ Jajo miał na szczęście parę zapasową. Mimo to cały dzień upłynął nam na szukaniu butów dla Sosy. Znaleźliśmy na straganach wszystko, łącznie z klapkami KUBOTA, ale sandałów jak na złość nie było. 

Czekała nas wieczorem podróż na granicę z Argentyną. Niestety, fatum nie odpuszczało tak łatwo. Najpierw pojechaliśmy o wiele za daleko i musieliśmy wracać na dworzec. Gdy powiedzieliśmy kierowcy, że jesteśmy autostopowiczami z Polski i zaraz odjedzie nam ostatni autobus na granicę, kierowca nie zważając na krawężniki, inne auta czy przechodniów popruł całą mocą silnika, dowożąc nas brawurowo na miejsce. Na autobus mimo to nie zdążyliśmy... musieliśmy szukać alternatywy, a później jeszcze zapłacić parę pesos taksówkarzom. Pod koniec dnia, gdy zmęczeni przekraczaliśmy granicę, Grzesiu, który skarżył się już wcześniej na silny ból brzucha, zwymiotował tuż przy strażnikach granicznych, którzy spanikowali i wezwali ambulans. Karetka nie zabrała go na szczęscie do szpitala, stwierdziwszy jedynie łagodne zatrucie pokarmowe. Był to pierwszy, lecz nie ostatni raz, kiedy ktoś z nas miał takowe problemy. Jest to bowiem nieodłączna część podróży w egzotyczne kraje o gorącym klimacie.

W wiosce przygranicznej byli wszyscy nasi znajomi, nie dawali jednak znaku życia, więc nie szukaliśmy ich po nocy. Teraz czekał nas tylko szybki przejazd przez Argentynę prosto do Urugwaju, gdzie mieliśmy spotkać się wszyscy po raz ostatni podczas tej podróży i pożegnać się na jakiś czas. Po pobycie w Urugwaju każdy obierał swój kierunek. Ja z chłopakami mieliśmy jechać na południe do Argentyny w poszukiwaniu nowych przygód, reszta ruszała na lot powrotny z powrotem do Brazylii.  















wtorek, 5 maja 2015

Marzenie z dzieciństwa

Cofnijmy się na moment do roku 1999, szkoła podstawowa, lekcja Przyrody. Uczymy się o dalekich krajach za oceanem. Na stronie wielki obrazek przedstawiający monstrualne wodospady skąpane brazylijską selwą. Chciałabym zobaczyć kiedyś na żywo te wodospady-myślę sobie-bardzo bym chciała...tylko to tak daleko, za wielkim oceanem. Zasiałam wówczas to marzenie głęboko w głowie.  

Wrzesień roku 2014, gdzieś na styku Brazylii, Paragwaju i Argentyny. Wita mnie olbrzymi napis  Welcome All nations in one of the 7 wonders of the world...i to uczucie kiedy  marzenia się urzeczywistniają.

To moja osobista retrospekcja. A teraz pomyślcie o jakimś swoim dziecięcym marzeniu. Udało Wam się je zrealizować, zdezaktualizowało się? A może zostało gdzieś głęboko w kieszeniach wytartych sztruksów? Często odkładamy nasze marzenia na półkę i już więcej nie sięgamy po nie. W wirze codzienności zapominamy o swoich potrzebach, uczestniczymy w gonitwie, ale gonitwie za czym? Wymówkami są brak czasu, spoczywająca odpowiedzialność a w rzeczywistości wystarczy sięgnąć ręką po marzenia i konsekwentnie dążyć ku ich spełnieniu. Czasem trwa to krótką chwilę lub 15 lat tak jak w moim przypadku i wymaga wielu poświęceń i dylematów, ale wierzcie mi, że poczucie, które towarzyszy spełnieniu warte jest trudu włożonego w jego realizację. Ja w życiu kieruję się maksymą: Przyszłość należy do tych, którzy wierzą w piękno swoich marzeń. Zatrzymaj się na chwilę w peletonie życia człowieku i pomyśl, czy to co robisz przynosi Ci satysfakcję i czy możesz powiedzieć, że jesteś w pełni szczęśliwy.

Ja przemierzyłam nie tylko 1500 km z Rio de Janeiro, a także miliony kilometrów wijącą się drogą w ciągu wielu lat, aby oczom mógł ukazać się ten niecodzienny widok. Wodospady były naszym kolejnym pit stopem wraz z całą ekipą. Dotarcie na południe Brazylii zajęło nam jednak dużo więcej czasu niż przypuszczaliśmy, demaskując tym samym funkcjonowanie autostopu w tym kraju. Najczęściej kierowcy widząc mnie i dwójkę facetów wraz ze mną proponowali, że zabiorą tylko mnie, przywykliśmy też do stania godzinami na poboczu w brazylijskiej spiekocie. Gdy w końcu udało nam się złapać stopa, wylądowaliśmy na stacji benzynowej pod São Paulo, gdzie spotkaliśmy Harego i Soskę, którzy wyjechali z Rio dzień przed nami i utknęli na wieki na tejże stacji. Połączyliśmy siły, ale nikt nie zwracał na nas najmniejszej nawet uwagi. Po wielu godzinach, oglądający nasze poczynania i widzący eskalujące zrezygnowanie brazylijski kierowca tira zawołał nas do siebie i zaproponował że za parę godzin wyrusza i wywiezie nas za São Paulo. Brzmiało to co najmniej jak wybawienie. Nie zabrakło przy tym dodatkowych atrakcji. Na początku nasz kierowca wpadł na pomysł, żeby 5 osób z wielkimi plecakami upchać w kabinie, ale po mojej minie uznał, że otworzy dla nas podwoje swojej paki. Czekała nas jazda po wyboistych (to mało powiedziane) brazylijskich drogach w środku nocy z szalonym kierowcą na nieoświetlonej pace. Rollercoaster to był przy tym pikuś, tak nas trzęsło. Kiedy wysiedliśmy okazało się, że nie jesteśmy całkowicie poza granicami miasta i czeka nas ok. 6 km marsz w stronę orientacyjnego wylotu z molocha jakim jest Sao Paulo, co więcej o północy w bliskiej odległości faweli. Po wyczerpującym dniu i nocnym trekkingu tabor rozłożył się w ciągu minuty przy drodze w śpiworach, co stało się już stałym elementem podczas naszej wyprawy. Rozkładamy obóz tam gdzie akurat zmorzy nas sen, bo tak jest najwygodniej i najprościej.  

Kolejnego dnia rozdzieliliśmy się. Prokop tym razem pojechał z Harymi i Soską a ja zostałam z Sosą. Nie mając mapy ze sobą zboczyliśmy nieco z głównej drogi wiodącej na wodospady, ale najwyraźniej nie bez kozery. Będąc przed miejscowością Ponta Grossa uświadomiłam sobie, że stąd pochodzi mój wolontariusz Lucas z projektu, który organizowałam jeszcze podczas studiów. Skontaktowałam się z nim, mówiąc, że tak się złożyło, że jestem nieopodal jego miejscowości i pytając, czy się spotkamy. Zaskoczony Lucas przełknąwszy informację, że jestem w Brazylii wyjechał nam na przeciw i spędziliśmy z nim cały wieczór. Zaowocowało to wspominkami sprzed lat, graniem na gitarze, piciem brazylijskiego trunku Cachaça i po raz pierwszy od paru tygodni noclegiem w wygodnym cieplutkim łóżeczku.

Wyspani i naładowani supermocą ruszyliśmy rano w kierunku Foz. Niestety szczęście na moment odwróciło się od nas i cały dzień spędziliśmy próbując wydostać się z Ponta Grossa. Ale jak to przewrotnie w życiu bywa kierowca, który się zatrzymał, jechał prawie do samego Foz do Iguazu. Do miasta dojechaliśmy za darmo taksówką, a z miasta wzięliśmy autobus na wodospady. Naszych ziomków nie trudno było odnaleźć. Jak to banda autostopowiczów, zobaczyliśmy ich rozłożonych z namiotami w lasku tuż przy wejściu na wodospady. Jako, że czekali na nas dwa dni i odrobinę się nudzili, chłopcy zakupiwszy uprzednio maczetę, wybrali się do dżungli szukać „alternatywnej”, bezpłatnej i zgoła karkołomnej drogi na katarakty. Wytyczyli szlak, pozostało tylko i wyłącznie w 9 osób przedrzeć się niezauważonym przez strażników w dżunglę z wielkimi plecakami. Brzmi abstrakcyjnie i niemożliwie? I takim też było. Co prawda podzieliliśmy się na mniejsze grupy. Ja byłam w pierwszej, ale zostaliśmy momentalnie zauważeni przez strażników wchodząc z plecakami w dżunglę. Wybiegło za nami dwóch strażników z bronią i wyprowadziwszy z selwy dopytywali co robimy. Na szczęście Haremu udało się w ostatniej chwili ukryć maczetę w karimacie i puścili nas bez żadnych reperkusji. Po operacji zakończonej fiaskiem pokornie udaliśmy się do kas zakupić bilety. Taki oto polski blamaż…

Najpierw usłyszałam z oddali spiętrzone tony wody przelewające się w paszczę wodospadu a później to zobaczyłam. Widok dosłownie zapierający dech w piersi. Uświadomiłam sobie w jednej chwili siłę i bezwzględność żywiołu. Zeszliśmy w dół na metalowy pasaż prowadzący w czarę głównej katarakty. Poczułam się jakby ta przeogromna masa wody miała mnie w sekundę zmyć z powierzchni, niesamowite uczucie.



Nad czeluścią rozpościerała się tęcza. Postanowiliśmy zostawić po sobie pamiątkę i przykleiliśmy na barierce głównego punktu widokowego polską wlepkę autostopową. Ponadto dowiedzieliśmy się, że jesteśmy szczęściarzami, bo kładkę wiodącą do najbardziej spektakularnego miejsca Garganda do Diablo, na nowo otwarto dla zwiedzających całkiem niedawno. Przedtem zbyt duże opady spowodowały jej częściowe zalanie i była zamknięta. Będąc w tym miejscu, uświadomiłam sobie jeszcze jedną istotną rzecz. Bardziej niż wodospady, na które czekałam tyle lat, cieszyło mnie, że jestem tam ze wszystkimi moimi przyjaciółmi, którym również szczęśliwie udało się dojechać w to miejsce. Prawdą jest bowiem, że szczęście wówczas jest prawdziwe, gdy dzielone z innymi. 

Wróciwszy z powrotem do miasta i czekając na dworcu na autobus na granicę z Paragwajem zaczęliśmy grać i śpiewać. Dołączyło do nas paru Peruwiańczyków, którzy mieli swoje etniczne bambusowe instrumenty typu tampoña i wykreowało się z tego improwizowane dworcowe jam session. Żegnaliśmy Brazylię, ostatni nocleg pod bramami największej elektrowni wodnej na świecie Itaipu, wspólna kolacja, rozmowy i wrażenia z pierwszych dni stopowania po Ameryce, a także nieoczekiwane spotkanie z kapibarą, która jak gdyby nigdy nic leniwie wyszła sobie z dżungli prosto w nasz obóz, nie robiąc jednak przy tym żadnych szkód.

Obrigada Brasil! Następna stacja - Paraguay. Vamonos!