środa, 16 września 2015

Moje miejsce na ziemi

Cabo Polonio. Na wspomnienie tego miejsca za każdym razem pojawia się na mojej twarzy szeroki uśmiech. Zawsze kiedy ktoś pyta o najciekawsze odwiedzone przeze mnie miejsce podczas tej podróży, powtarzam jak mantrę - Cabo. Mała, ukryta rybacka wioska na końcu świata na wybrzeżu Atlantyku, gdzie trzeba pokonać długą drogę przez wydmy, aby oczom ukazał się ziemski raj, z dala od cywilizacji, bez elektryczności i bieżącej wody, ale dzięki temu oaza nieopisanego spokoju, książkowa idylla.





Pierwotny plan zakładał spełnienie kolejnego marzenia z dziecięcych lat naszych panów. Tym razem chcieli wybudować chatę bambusową. Na szczęście nie było ani bambusów, ani sprzyjającej pogody, więc byli zmuszeni wybić sobie z głowy ten pomysł. W zamian, będąc jeszcze w drodze do Cabo otrzymaliśmy dość enigmatyczną wiadomość od Prokopa: ,,Wpadajcie, mamy ziomka".
Marcelo - tak miał na imię nasz "ziomek". Ciężko go opisać słowami. Pewnym jest, że był przedziwny, oderwany od rzeczywistości, ale biła od niego niesamowita dobroć i czysta miłość do ludzi. Powitał nas z otwartymi ramionami, pomarszczony od słońca, w wytartych dżinsach, gumiakach, słomianym kapeluszu i wyblakłej od słońca koszulce Pink Floyd. Od razu go polubiłam! W myslach określiłam go jako pozytywnego narwańca. Pierwsze spotkanie z Marcelem wyglądało mniej więcej tak:
-Hola, como estas? Skąd jesteście?
-Polonia!
-Aaaa chodźcie do mojej chaty.
- ???Ale nas jest 9
-No hay problema, vamos Polacos!




W ten oto zgoła przypadkowy sposób zamieszkaliśmy na kolejne parę dni razem z Marcelem i jego psem Roca. Przekroczywszy próg jego domostwa poczułam się jakbym była w magicznej krainie. Domek na skarpie nad oceanem, przed nim palenisko, hamak i drewniana ławeczka, na której popija się bez przerwy mate, obok niewielka studnia, z której czerpaliśmy wodę. Był też ogródek przydomowy, w którym rosło nie co innego jak najpopularniejsza roślina w Urugwaju - marihuana. 








Przechodząc przez próg tego domu to jakbyś znalazł portal do innej krainy. W środku tęcza kolorów z butelkowych szkiełek imitujących małe okienka i rozświetlające wnętrze, mała kuchnia na wzór hawajskiego baru, na suficie podwieszona deska surfingowa, wszędzie walały się ręcznie robione, kolorowe bibeloty i atrybuty do palenia marihuany jak na przykład bambusowe bongo. Co najważniejsze byliśmy tutaj wszyscy razem. Wiedzieliśmy, że po Cabo nasze drogi na jakiś czas się rozejdą, więc wykorzystywaliśmy dany nam czas maksymalnie. Ej! To chyba szczęście.





Marcelo pokazał nam swój drugi dom, dla gości, ale takich co to płacą za pobyt. Opowiadał, że parę lat temu mieszkał tam przez dłuższy czas Manu Chao, z którym nasz Marcelo się zaprzyjaźnił (!) Na ścianie wisiał olbrzymi plakat podpisany własnoręcznie przez Boba Marleya. Ten pan jednak w Cabo nie zagościł, a plakat został odkryty przez naszego amigo na pchlim targu w Montevideo.




Po miesiącu ciągłej podróży, nużącej, permanentnej tułaczce, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego odpoczynku. Dzień upływał na pomaganiu Marcelowi w codziennych przydomowych pracach, łowieniu ryb, podglądaniu lwów morskich, z którymi zaczęliśmy po pewnym czasie widzieć wspólne cechy. Lwy wylegiwały się cały dzień na kamieniach, zanurzając się od czasu do czasu w toni morskiej. My też, na skałach lub w hamakach, tylko bez zanurzania, bo woda była lodowata :) Czasami słychać było tylko pomrukiwania Marcela:
- Oye vagas - śmiał się pod nosem- leniuchy!
Mogłam nareszcie zebrać myśli, dotychczasowe wrażenia, których były miliardy, przelać je do dziennika podróży i ogarnąć w głowie, że właśnie realizuję marzenie życia.

Na wyspie oprócz nas mieszkał właściciel jedynego sklepu, latarnik na latarni morskiej, którego nikt nie widział i pasterz. Dlatego osłupiałam, kiedy zobaczyłam nadciągającyh młodych chłopaków z deskami surfingowymi. Marcelo powiedział, że Cabo to najlepsze miejsce do uprawiania surfingu na urugwajskim wybrzeżu. Obiecał też, że pouczy nas surfować, jako, że miał parę odrapanych, starych desek! Niestety w związku z tym, że są tu dobre fale, coraz więcej turystów przybywa w sezonie letnim. Uff na szczęście do rozpoczęcia sezonu było daleko, dlatego cieszyliśmy się wciąż niezmąconą niczym ciszą i spokojem. Mój kolega, który studiował na Erasmusie w Montevideo przesłał mi parę miesięcy później parę ujęć z Cabo. Miejsce to zmieniło się diametralnie. Masa turystów, kramarzy, kwitnący handel i turystyka...Nie mogłam uwierzyć, że to jest to samo miejsce, w kórym tak niedawno osiągnęłam spokój ducha.





Pryda miał urodziny, więc wieczorem chcieliśmy je wspólnie świętować. W ciągu dnia wiosenne porządki jak na załączonej fotografii. Pranie ręczne w wiaderkach, sprzątanie i wietrzenie naszego domostwa, wieczorem poszliśmy popływać przy zachodzącym słońcu, a Sosa z Jajem wrócili z całodniowej misji do miasta. Zasiedliśmy wspólnie z Marcelo w chacie, graliśmy wraz z nim w Dixita, rozmawialiśmy, popijaliśmy pyszne winko. Marcelo opowiadał o pisarstwie, równoległych światach, samotności, życiu pustelnika, o jego córce, która mieszka w Montevideo i rzadko go odwiedza. Myślę, że staliśmy mu się bliscy i cieszył się, że może nas gościć przez chwilę. Z pustej chaty Marcela chodź przez chwilę dobywały się śmiechy i rozmowy a nie tylko ujadanie psiaka.









Około 6 nad ranem obudziło mnie wielkie poruszenie. Chłopcy ubierali się i wychodzili w pośpiechu.
-Co do..Dokąd to?- zapytałam
-Usłyszałam tylko głos już zza drzwi- idziemy na połowy z Marcelem.
Gdy wrócili po paru godzinach wysypali tonę małży, które później pochłanialiśmy ze smakiem.
Marcelo stał dumny z połowu, chłopaki natomiast z marsowymi minami, rozczarowani, że nasz gospodarz nie nauczył ich połowu ryb na wędkę z kija. Tego dnia Marcelo nie odpuszczał z gotowaniem przez cały dzień. Pichcił coraz to nowe potrawy, nucąc sobie pod nosem szlagiery Rolling Stonesów, a nas wysyłał po coraz to nowe produkty i zapotrzebowanie. Ale nie do sklepu. To byłoby za łatwe. Kiedy wysłał nas na nadbrzeże po algi morskie, zwątpiłam w jego kulinarne zapędy. Danie z algami...zobaczymy. Posłusznie zebraliśmy zielone glony, a gdy wróciliśmy na palenisku skwierczały już placki, do których Marcelo dodał algi.To była jedna z najlepszych potraw, jakie jadłam w Ameryce Południowej! Wiele nauczyliśmy się od naszego urugwajskiego przyjaciela. Przede wszystkim jak robić tanie, pożywne i smaczne dania na ogniu, co przydało nam się wielokrotnie w dalszej, niskobudżetowej podróży. Ostatni wieczór siedzieliśmy z gitarami nad oceanem i chłonęliśmy urugwajskie powietrze, jakby bez niego nie dało się żyć, wciąż podekscytowani przygodą jaką przeżyliśmy na tym urugwajskim odludziu.





Dzień 0. Czas pożegnania. Część wraca do Polski, a część zostaje na nieznanym lądzie. To również pożegnanie z Marcelem. Przywykłam do tego gościa, do jego dziwactw, do niestandardowego stylu życia i jego głośnego, szczerego śmiechu. Chcieliśmy zostawić mu jakąś pamiątkę, ale wszystko wydawało się zbyt błahe w perspektywie pomocy i życzliwości jaką nam okazał.
Zdecydowaliśmy się wręczyć mu autostopową kartkę z wymalowanymi na niej naszymi podobiznami i jego pośrodku w wielkim sombrero. Podpisaliśmy ją: Marcelo i jego dzieci. Misia dała od siebie serce wyszyte przez jej mamę a Harry dorzucił jeszcze monetę z podobizną papieża Jana Pawła II. Pożegnaniom nie było końca, po czym ruszyliśmy znów w drogę, drogę, która jak sobie wtedy uświadomiłam nie wiadomo, gdzie nas zawiedzie i co nas na niej czeka. Marcelo machał do nas, krzyczał jeszcze z oddali " Viva Polonia" i powiedział, żegnając się z nami, że jego drzwi zawsze będą dla nas otwarte.







A może by tak zamieszkać na zawsze w Cabo Polonio? To jest idea!


2 godziny później po pokonaniu wydm, siedzieliśmy zadumani na starym przystanku autobusowym. Misia z Madzią jako pierwsze złapały stopa. Pozostali władowali się na jedną pakę. Patrzyliśmy na siebie, prawie nic nie mówiliśmy. Auto zatrzymało się, żeby wysadzić mnie, Sosę i Prokopa, reszta pojechała dalej. Harry mimo, że zostawał z nami, pojechał odstawić bezpiecznie Soskę na lotnisko w Rio. Uściski, życzenia pomyślności w dalszej drodze, nie było czasu na długie pożegnanie. Aga oddała mi bransoletkę na szczęście, którą nie zdejmowała przez ostatnie 2 lata. I zniknęli za zakrętem, WSZYSCY... zostały za nimi tylko tumany kurzu.
Zostaliśmy sami, targając na strzępy bilet powrotny do Madrytu...a zarazem bezczeszcząc resztki stabilizacji jaka pozostała nam jeszcze w życiu.
Taki był plan, nadchodziła jego wielka realizacja...





Przygoda chyba dopiero faktycznie się rozpoczynała. Kolejnym celem podróży miał być Argentyński Zlot Autostopowy w prowincji Buenos Aires. Chcieliśmy poznać ludzi naszego pokroju podróżujących w ten sam sposób po innym kontynencie, wymienić się doświadczeniami, poglądami na świat i podróże.
W kolejnej części opowiem kim są argentyńscy autostopowicze i co mają wspólnego z Polską, wódką i zapiekankami, jak wyglądają ich spotkania, w jaki sposób Polacy przejęli argentyński zlot, o spotkaniu z Kostkiem i misjonarzami, o Reksiu - szczeniaku przybłędzie, który chciał podróżować z nami i lepieniu fury pierogów u argentyńskiej rodzinki.

Tymczasem!

















środa, 10 czerwca 2015

W raju w Urugwaju

Przejazd przez Argentynę w stronę Urugwaju zajął nam dłuższą chwilę. Przekroczywszy w końcu późnym popołudniem granicę, poznaliśmy od razu bardzo dziwnego Urugwajczyka. Poczęstował nas jedzeniem i naciskał, żebyśmy zostali w Salto (mieście słynącym z wód termalnych), bo zaraz zrobi się ciemno i nie warto już jechać w stronę stolicy, a on zna doskonałe miejsce na camping. Po którymś z kolei domowym winie, które z nim wypiliśmy podczas jazdy (tak, on też pił) uznaliśmy, że faktycznie nie ma większego sensu, żeby ruszać dalej i rozbiliśmy się nad rzeką. Nasz kierowca obiecał ponadto, że jutro z rana zawiezie nas do Montevideo, bo jedzie tam po świeże ryby, co brzmiało o tyle podejrzanie, że Salto oddalone jest od stolicy około 500 km...:) Można było zatem przypuszczać, że jego obietnica nie jest w pełni wiążąca.

Siedzieliśmy z nim do późna przy ognisku. Okazało się, że jest bardzo samotny i najwyraźniej szukał towarzystwa. Niezbyt ciekawie zrobiło się wówczas, gdy upojenie alkoholowe skierowało go wprost do naszego namiotu. Wytłumaczyliśmy mu, że namiot jest za mały, żebyśmy się wszyscy pomieścili, więc naburmuszony odszedł do domu. Nie muszę chyba mówić, że następnego dnia nie zjawił się, jak można było przypuszczać, żeby zabrać nas do stolicy i cały dzień w 40 stopniowym skwarze łapaliśmy stopa w Salto, w końcu położyliśmy się z Sosą pod palmą i czekaliśmy aż temperatura zelżeje, bo nie byliśmy nawet w stanie ruszyć witką.





Do Montevideo przybyliśmy wraz ze spotkanymi po raz kolejny po drodze Soską i Harrym. Spędziliśmy wspólnie noc na stacji benzynowej, racząc się darmową kawą i śpiąc na kartonach. Następnego dnia szło nam dość topornie. Był już wieczór, gdy dotarliśmy do stolicy, a nie mieliśmy gdzie spać. Zazwyczaj bowiem omijaliśmy szerokim łukiem duże miasta szczególnie w nocy, aby nas nie obrabowano. Tym razem chcieliśmy zostać w centrum i poczuć to miasto, które wydawało nam się zupełnie inne niż dotychczas mijane w Brazylii czy Paragwaju. Sprawdziliśmy w internecie, czy jest może jakiś polski kościół katolicki w Montevideo. Znaleźliśmy jeden nieopodal i udaliśmy się pod wskazany adres. Ku naszemu zdziwieniu nie było tam jednak nic, co miałoby choćby namiastkę kościoła. Chociaż dziwić się nie powinniśmy, bo to w końcu Ameryka Południowa. W tym przypadku nawet internet jest bezradny i często wyprowadza w pole. Do naszej zmarnowanej i zmęczonej podróżą czwórki podeszła nagle nie wiadomo skąd młoda dziewczyna z burzą loków na głowie i miłą aparycją. Widząc nasze plecaki i nietęgie miny zapytała:

-Hola gringos,como estais? Czego szukacie, potrzebujecie pomocy?
-Hola, szukamy polskiego kościoła, kórego jednak jak się okazało chyba tutaj nie ma...Mamy tu adres ale kościoła ni hu hu.

Wytłumaczyliśmy pokrótce, że jesteśmy autostopowiczami z Polski i podróżujemy po Ameryce. Diewczyna nie zastanawiając się za wiele, zaproponowała nam nocleg u siebie, pod warunkiem, i tu dodała ze śmiechem, że jej nie okradniemy. Cecilia i jej przyjaciele mieszkali w bardzo klimatycznym, artystycznym mieszkaniu pełnym rzezb , obrazów, starych mebli i innych ekstrawaganckich przedmiotów. Ona - lokalna malarka i fotografka, wystawiająca swoje prace zarówno na ulicy jak i w galeriach Urugwaju. Pozostała dwójka - hipisowska parka byli natomiast kreatorami murali, które widzieliśmy wcześniej w mieście i które na mnie, jako fanki murali, zrobiły piorunujące wrażenie. Spędziliśmy wspólnie wieczór rozmawiając o ich życiu i generalnie życiu i mentalności ludzi w Urugwaju.
Graliśmy i śpiewaliśmy, dostałam od Ceci listę jej ulubionych urugwajskich kapel. Oni pytali o nasze europejskie zwyczaje, ugotowaliśmy kolację i dostaliśmy zaproszenie na oficjalnie ukończenie murala, nad kórym aktualnie pracują.

Dyskutowaliśmy też sporo o liberalizacji ich państwa, polityce i nastrojach ludności, a przede wszystkim młodych ludzi w związku ze zbliżającymi się wyborami. José Mujica prezydent Urugwaju, zwany przez rodaków pieszczotliwie Pepe lub bardziej globalnie Robin Hoodem dokonał znacznej liberalizacji Urugwaju podczas swojej kadencji. Gdy w 2009 r. wygrał wybory, miał się przeprowadzić do luksusowej posiadłości w centrum stolicy, ale odmówił. Wybrał chatę na przedmieściach Montevideo, gdzie od lat mieszka z żoną. Co miesiąc 90 proc. prezydenckiej pensji – 12 tys. dolarów – przeznacza na cele charytatywne. W kieszeni zostaje mu urugwajska średnia krajowa – niecałe 800 dolarów. 77-letni wegetarianin Mujica nie ma konta w banku i za nic w świecie nie włoży krawata. Walczy z biedą, a poza tym legalizuje aborcję i marihuanę. Nie może on jednak ubiegać się o kadencję drugi raz wedle prawa. Dlatego Urugwaj stał przed wielkim wyzwaniem a lud był podzielony. Wybory 30 listopada 2014 wygrał Tabaré Vázquez - kandydat lewicowego Szerokiego Frontu, z którego również wywodzi się Mujica. Vázquez był już prezydentem w latach 2004-2009, pokonał w aktualnych wyborach Luisa Lacalle.






Ceci oprowadziła nas nastepnego dnia po mieście, ukazując artystyczne odbicie Montevideo, po czym poszliśmy w okolice starych fabryk, gdzie naszym oczom ukazał się monstrualnej wielkości mural ukazujący rozmarzoną kobietę w otoczeniu dzikiej natury. Był piękny! Niestety i w tym przypadku brak jest zdjęć ukazujących to arcydzieło, ponieważ jak już wspomniałam, zostały skradzione w Paryżu :(
Poniżej ostało się jedno ze zdjęć ukazujących również jeden z ich projektów na jednej z głównych ulic miasta (foto Misia). Zabójczy nieprawdaż?




Ostatni zachód słońca na plaży w Montevideo i ruszyliśmy razem na wylot z miasta. Późnym wieczorem zadekowaliśmy się na stacji benzynowej pod Montevideo na drodze biegnącej nad wybrzeże Atlantyku. Rodzeństwo Sosów nie poddając się łapali stopa, a ja z Mareczkiem poszliśmy spać.
Harry idąc na poranną toaletę zagadał do gościa na stacji i budząc mnie gwałtownie obwieścił, że jedziemy w stronę Cabo. Po drodze zabraliśmy się również z parą około 50 letnich hipisów, którzy jechali na festiwal wody i słońca. Dostałam od nich w prezencie ręcznie robioną kolorową opaskę, która miała chronić mnie przed złowrogim wiatrem Patagonii. Dojechaliśmy na pace pod Park Narodowy, gdzie dowiedzieliśmy się, że aby dotrzeć do Cabo Polonio, gdzie już czekała na nas reszta mamy dwie alternatywy. Dystans to około 8 km przez wydmy. Możemy albo pojechać wozem a la "safari", który wyrusza w momencie, kiedy znajdzie się komplet chętnych na przejażdżkę albo się przejść. Decyzja była łatwa, bo na transport nie starczyłoby nam pesos, więc pozostawał nam parokilometrowy marsz.


Było bardzo wietrznie, cały czas mżyło i było stosunkowo zimno. Chłopcy, mając w zamiarze realizację kolejnego marzenia z dzieciństwa, chcieli wybudować nad oceanem chatę z bambusa ale podejrzewaliśmy, że pogoda zniweczyła ich plany. Dostaliśmy również od Jaja zgoła tajemniczą wiadomość, będąc w drodze do Cabo: ,,Wbijajcie, mamy ziomka". Hmm...
W końcu po intensywnym trekkingu przez wydmy, zapadając się z każdym krokiem w piasku z 20 kg plecakami ujrzeliśmy wzburzone fale Atlantyku, a w oddali malutką wioskę na skałach, spowitą gęstą jak mleko mgłą i małe postaci idące w naszą stronę. Mimo ograniczonej widoczności od razu wiedzieliśmy, że to nasi przyjaciele wychodzący nam na spotkanie...

To co miało się w najbliższym czasie wydarzyć w Cabo Polonio wryło się głęboko i na zawsze w głowy każdego z nas. O tym kim był Marcelo, Roca, o magicznej chacie, próbie znalezienia choćby jednego człowieka w opustoszałej wiosce rybackiej, o tym, po co łowiliśmy algi morskie i gdzie wyruszył Sosa z Prokopem, o urodzinach Prydy, czasie surferów, Manu Chao, całodniowych kontemplacjach, pożegnaniu z taborem i innymi epizodami okraszonymi zieloną dobrocią już wkrótce...










środa, 20 maja 2015

Paragwaj na bosaka



Kolejny stempel do kolekcji w paszporcie, żmudna odprawa i jesteśmy w Paragwaju. Nareszcie koniec nieudolnego gaworzenia po portugalsku i ukochany hiszpański, już zapewne do końca podróży, chociaż kto wie, gdzie wiatr nas poniesie. Pierwszy szok kulturowy przeżyliśmy tuż po przekroczeniu granicy. Wygląda ona bowiem jak port do zupełnie innej krainy. Jest to kraina kolorowego, masowego handlu ulicznego przedmiotami wszelkiej maści, hałasu, przekrzykiwania się i prób wciśnięcia turystom kiczowatych pamiątek. Wiąże się to niestety z nieustannym nagabywaniem i targowaniem się, a ceny kuszą oj kuszą… Sosa dał się wciągnąć w szał zakupów i nabył gitarę w bardzo korzystnej cenie. Zyskaliśmy tym samym drugiego gitarzystę w taborze. Zakupiliśmy również yerba mate, niezwykle popularną w Paragwaju. Co ciekawe, pije się ją tutaj na zimno, jest to tak zwana terere. Moim zdaniem smakuje nieco gorzej niż klasycznie przygotowany napar. Mimo wszystkich pokus chcieliśmy z tego szalonego chaosu jak najszybciej przedostać się w głąb kraju, w okolice stolicy. Nie przypuszczaliśmy wtedy jeszcze, że okaże się to aż tak problematyczne...









Wszyscy z naszej paczki pojechali, żadna nowość w sumie... Została oczywiście święta trójca czyli ja, Prokop i Sosa. To samo w sobie nie wróżyło już nic dobrego. Przeszliśmy przez całe Ciudad del Este w poszukiwaniu wylotówki w stronę Asuncion, gdzie umówiliśmy się z resztą tego samego wieczoru. Dotarliśmy w końcu na przedmieścia miasteczka do stacji benzynowej o wymownej nazwie Rapidito czyli Szybciutka. Po raz kolejny los z nas srogo zadrwił, bo nie udało nam się wcale szybciutko złapać tam stopa. 2 dni zajęło nam bowiem przedostanie się do stolicy, która znajdowała się od nas w promieniu zaledwie 300 km.

Pierwszej nocy kupiliśmy tani alkohol, między innymi Tres Leones, który uwierzcie lub nie, ale był w smaku gorszy od najtańszego jabola, oprócz tego Cachaçe i inne, których już niestety nie zdołałam pamięcią zanotować. Muszę przyznać, że po wypiciu tychże trunków całkiem dobrze bawiliśmy się na stacji benzynowej w otoczeniu dwóch umundurowanych strażników z wielkimi gnatami, którzy pilnowali porządku, w razie gdyby ktoś chciał sobie urządzić strzelaninę tudzież obrabować stację a przy okazji ku naszej uciesze sprawowali pieczę również nad nami. Nasza impreza skończyła się tym, że wstaliśmy późnym popołudniem z wielkim kacem i minimalnymi chęciami choćby wystawienia kciuka. Staliśmy się też pożywką dla lokalnych Paragwajczyków, którzy dziwili się zapewne jak można stać w jednym miejscu 48 godzin w niewiadomym celu. Każdy kto przechodził obok nas uśmiechał się z przekąsem. Jeden z Paragwajczyków, widząc nas stojących przy szosie podszedł, zapytał co właściwie robimy, po czym zaproponował nam nocleg u siebie. Pewnie zrobiło mu się nas żal. Po dwudniowej batalii przy szosie przystaliśmy z chęcią na jego propozycję, zrobiliśmy kolację i rozmawialiśmy długo. David zasugerował nam, żebyśmy spróbowali z rana, wtedy istnieje większa szansa złapania ciężarówki do stolicy. Po raz kolejny ludzie okazali nam życzliwość i wielkie serce.






Wczesnym rankiem wyruszyliśmy pełni nadziei, że w końcu się uda. Zwycięstwo! zatrzymał się nam Duńczyk, który założył rodzinę z Paragwajką, zamieszkał w wiosce w centrum kraju, gdzie wspólnie z żoną prowadzą od paru lat agroturystykę. Opowiadał bardzo interesująco o potencjale turystycznym Paragwaju i planach rozbudowy swojego gospodarstwa, dostaliśmy też zaproszenie do ich pensjonatu.   
 
Do stolicy dojechaliśmy ciężarówką na pace. 4 godziny po wyboistych drogach Paragwaju w żarze przedpołudniowego słońca dało w kość, ale po 3 dniach udało nam się dotrzeć do Asuncion i tylko to się wówczas liczyło. Spotkaliśmy Soskę i Harego, którzy jednak wieczorem chcieli już być na granicy z Argentyną, zwłaszcza, że czekali na nas w stolicy aż 2 dni. My postanowiliśmy zostać na noc, skoro z takim trudem doczłapaliśmy się tutaj. 







Okazała się to być bardzo dobra decyzja. Zostawiliśmy nasze plecaki w siedzibie policji turystycznej, zdziwionej, gdy zapytaliśmy czy istnieje taka możliwość. Najpierw zlustrowali bardzo dokładnie zawartość naszych plecaków co trwało dość długo. Znaleźli między innymi białą gumę w proszku, używaną przez nas do robienia baniek mydlanych i byli przekonani, że to wór kokainy. Ciężko było im też wytłumaczyć, że owiankę jemy, a nie handlujemy nią. Wreszcie uwolnieni od 15 kilogramowych plecaków wyruszyliśmy na przechadzkę po mieście. Usiedliśmy w parku w centrum, przysiadło się do nas paru urugwajskich hipisów, po czym w jednej minucie, nie wiadomo skąd podniósł się tumult. W naszą stronę szła chmara ludzi. W jednej sekundzie zaczął grać zespół na żywo, rozstawiono budki z darmowym jedzeniem i piciem i w ciągu paru minut park z iście spokojnego miejsca przerodził się w imprezowe centrum. Zapytaliśmy o co tu wlaściwie chodzi. Grupka Paragwajczyków wytłumaczyła nam, że to taka przechodnia impreza, w ciągu nocy odwiedzać będą różne miejsca w mieście i zachęcili nas, żebyśmy poszli z nimi, wręczając nam przy tym kotyliony, które obligowały nas do wejścia do klubów wraz z nimi. Nie musieli specjalnie nalegać...Podążyliśmy więc za tłumem bez cienia wahania. Wylądowaliśmy tej nocy na dachu wysokiego wieżowca, parokrotnie w plenerze i różnych barach. Poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi, którzy ku naszemu zdziwieniu w większości mówili po angielsku. Opowiadali o tym, że bardzo dużo młodych ludzi opuszcza Paragwaj, w poszukiwaniu lepszych perspektyw, migrują głównie do Argentyny. Rozprawiali również o tym, że wierzą w potencjał kraju na tle Ameryki Łacińskiej, w rozwój terenów turystycznych i infrastruktury, w poprawę sytuacji ekonomicznej, edukacji i zmianę władzy w kraju, że są patriotami i chcą jako młodzi mieć wpływ na losy swojej tierra madre.





Nad ranem uznaliśmy, że ryzykownym byłoby pokazanie się na komisariacie w stanie upojenia alkoholowego i poszliśmy spać we trójkę na skwerze w parku przykryci zaledwie jedną kurtką, co wyglądało dość komicznie. Gdy wstaliśmy miasto już tętniło życiem. Ludzie niewiele robili sobie z tego, że spaliśmy w parku, niestety jest to normalny widok... Poszliśmy z Prokopem po śniadanie, a gdy wróciliśmy zastaliśmy zmizerniałego, zdenerwowanego Grzesia, który tylko nas zobaczywszy wykrzyknął: ,,Ej, powiedzcie, że macie moje sandałki?!’’ Na początku parsknęliśmy śmiechem, ale po chwili doszło do nas, że faktycznie ktoś Sosie ukradł sandały, co więcej ściągnąwszy mu je uprzednio ze stóp. Nie muszę chyba pisać, że biedny, znieczulony Grzesiu nawet nie poczuł, że ktoś sie do nich dobiera... Lamentom nie było końca: ,,Moje sandałki! Moje ulubione, wspaniałe sandałki. Skur***y!’’ Jajo miał na szczęście parę zapasową. Mimo to cały dzień upłynął nam na szukaniu butów dla Sosy. Znaleźliśmy na straganach wszystko, łącznie z klapkami KUBOTA, ale sandałów jak na złość nie było. 

Czekała nas wieczorem podróż na granicę z Argentyną. Niestety, fatum nie odpuszczało tak łatwo. Najpierw pojechaliśmy o wiele za daleko i musieliśmy wracać na dworzec. Gdy powiedzieliśmy kierowcy, że jesteśmy autostopowiczami z Polski i zaraz odjedzie nam ostatni autobus na granicę, kierowca nie zważając na krawężniki, inne auta czy przechodniów popruł całą mocą silnika, dowożąc nas brawurowo na miejsce. Na autobus mimo to nie zdążyliśmy... musieliśmy szukać alternatywy, a później jeszcze zapłacić parę pesos taksówkarzom. Pod koniec dnia, gdy zmęczeni przekraczaliśmy granicę, Grzesiu, który skarżył się już wcześniej na silny ból brzucha, zwymiotował tuż przy strażnikach granicznych, którzy spanikowali i wezwali ambulans. Karetka nie zabrała go na szczęscie do szpitala, stwierdziwszy jedynie łagodne zatrucie pokarmowe. Był to pierwszy, lecz nie ostatni raz, kiedy ktoś z nas miał takowe problemy. Jest to bowiem nieodłączna część podróży w egzotyczne kraje o gorącym klimacie.

W wiosce przygranicznej byli wszyscy nasi znajomi, nie dawali jednak znaku życia, więc nie szukaliśmy ich po nocy. Teraz czekał nas tylko szybki przejazd przez Argentynę prosto do Urugwaju, gdzie mieliśmy spotkać się wszyscy po raz ostatni podczas tej podróży i pożegnać się na jakiś czas. Po pobycie w Urugwaju każdy obierał swój kierunek. Ja z chłopakami mieliśmy jechać na południe do Argentyny w poszukiwaniu nowych przygód, reszta ruszała na lot powrotny z powrotem do Brazylii.  















wtorek, 5 maja 2015

Marzenie z dzieciństwa

Cofnijmy się na moment do roku 1999, szkoła podstawowa, lekcja Przyrody. Uczymy się o dalekich krajach za oceanem. Na stronie wielki obrazek przedstawiający monstrualne wodospady skąpane brazylijską selwą. Chciałabym zobaczyć kiedyś na żywo te wodospady-myślę sobie-bardzo bym chciała...tylko to tak daleko, za wielkim oceanem. Zasiałam wówczas to marzenie głęboko w głowie.  

Wrzesień roku 2014, gdzieś na styku Brazylii, Paragwaju i Argentyny. Wita mnie olbrzymi napis  Welcome All nations in one of the 7 wonders of the world...i to uczucie kiedy  marzenia się urzeczywistniają.

To moja osobista retrospekcja. A teraz pomyślcie o jakimś swoim dziecięcym marzeniu. Udało Wam się je zrealizować, zdezaktualizowało się? A może zostało gdzieś głęboko w kieszeniach wytartych sztruksów? Często odkładamy nasze marzenia na półkę i już więcej nie sięgamy po nie. W wirze codzienności zapominamy o swoich potrzebach, uczestniczymy w gonitwie, ale gonitwie za czym? Wymówkami są brak czasu, spoczywająca odpowiedzialność a w rzeczywistości wystarczy sięgnąć ręką po marzenia i konsekwentnie dążyć ku ich spełnieniu. Czasem trwa to krótką chwilę lub 15 lat tak jak w moim przypadku i wymaga wielu poświęceń i dylematów, ale wierzcie mi, że poczucie, które towarzyszy spełnieniu warte jest trudu włożonego w jego realizację. Ja w życiu kieruję się maksymą: Przyszłość należy do tych, którzy wierzą w piękno swoich marzeń. Zatrzymaj się na chwilę w peletonie życia człowieku i pomyśl, czy to co robisz przynosi Ci satysfakcję i czy możesz powiedzieć, że jesteś w pełni szczęśliwy.

Ja przemierzyłam nie tylko 1500 km z Rio de Janeiro, a także miliony kilometrów wijącą się drogą w ciągu wielu lat, aby oczom mógł ukazać się ten niecodzienny widok. Wodospady były naszym kolejnym pit stopem wraz z całą ekipą. Dotarcie na południe Brazylii zajęło nam jednak dużo więcej czasu niż przypuszczaliśmy, demaskując tym samym funkcjonowanie autostopu w tym kraju. Najczęściej kierowcy widząc mnie i dwójkę facetów wraz ze mną proponowali, że zabiorą tylko mnie, przywykliśmy też do stania godzinami na poboczu w brazylijskiej spiekocie. Gdy w końcu udało nam się złapać stopa, wylądowaliśmy na stacji benzynowej pod São Paulo, gdzie spotkaliśmy Harego i Soskę, którzy wyjechali z Rio dzień przed nami i utknęli na wieki na tejże stacji. Połączyliśmy siły, ale nikt nie zwracał na nas najmniejszej nawet uwagi. Po wielu godzinach, oglądający nasze poczynania i widzący eskalujące zrezygnowanie brazylijski kierowca tira zawołał nas do siebie i zaproponował że za parę godzin wyrusza i wywiezie nas za São Paulo. Brzmiało to co najmniej jak wybawienie. Nie zabrakło przy tym dodatkowych atrakcji. Na początku nasz kierowca wpadł na pomysł, żeby 5 osób z wielkimi plecakami upchać w kabinie, ale po mojej minie uznał, że otworzy dla nas podwoje swojej paki. Czekała nas jazda po wyboistych (to mało powiedziane) brazylijskich drogach w środku nocy z szalonym kierowcą na nieoświetlonej pace. Rollercoaster to był przy tym pikuś, tak nas trzęsło. Kiedy wysiedliśmy okazało się, że nie jesteśmy całkowicie poza granicami miasta i czeka nas ok. 6 km marsz w stronę orientacyjnego wylotu z molocha jakim jest Sao Paulo, co więcej o północy w bliskiej odległości faweli. Po wyczerpującym dniu i nocnym trekkingu tabor rozłożył się w ciągu minuty przy drodze w śpiworach, co stało się już stałym elementem podczas naszej wyprawy. Rozkładamy obóz tam gdzie akurat zmorzy nas sen, bo tak jest najwygodniej i najprościej.  

Kolejnego dnia rozdzieliliśmy się. Prokop tym razem pojechał z Harymi i Soską a ja zostałam z Sosą. Nie mając mapy ze sobą zboczyliśmy nieco z głównej drogi wiodącej na wodospady, ale najwyraźniej nie bez kozery. Będąc przed miejscowością Ponta Grossa uświadomiłam sobie, że stąd pochodzi mój wolontariusz Lucas z projektu, który organizowałam jeszcze podczas studiów. Skontaktowałam się z nim, mówiąc, że tak się złożyło, że jestem nieopodal jego miejscowości i pytając, czy się spotkamy. Zaskoczony Lucas przełknąwszy informację, że jestem w Brazylii wyjechał nam na przeciw i spędziliśmy z nim cały wieczór. Zaowocowało to wspominkami sprzed lat, graniem na gitarze, piciem brazylijskiego trunku Cachaça i po raz pierwszy od paru tygodni noclegiem w wygodnym cieplutkim łóżeczku.

Wyspani i naładowani supermocą ruszyliśmy rano w kierunku Foz. Niestety szczęście na moment odwróciło się od nas i cały dzień spędziliśmy próbując wydostać się z Ponta Grossa. Ale jak to przewrotnie w życiu bywa kierowca, który się zatrzymał, jechał prawie do samego Foz do Iguazu. Do miasta dojechaliśmy za darmo taksówką, a z miasta wzięliśmy autobus na wodospady. Naszych ziomków nie trudno było odnaleźć. Jak to banda autostopowiczów, zobaczyliśmy ich rozłożonych z namiotami w lasku tuż przy wejściu na wodospady. Jako, że czekali na nas dwa dni i odrobinę się nudzili, chłopcy zakupiwszy uprzednio maczetę, wybrali się do dżungli szukać „alternatywnej”, bezpłatnej i zgoła karkołomnej drogi na katarakty. Wytyczyli szlak, pozostało tylko i wyłącznie w 9 osób przedrzeć się niezauważonym przez strażników w dżunglę z wielkimi plecakami. Brzmi abstrakcyjnie i niemożliwie? I takim też było. Co prawda podzieliliśmy się na mniejsze grupy. Ja byłam w pierwszej, ale zostaliśmy momentalnie zauważeni przez strażników wchodząc z plecakami w dżunglę. Wybiegło za nami dwóch strażników z bronią i wyprowadziwszy z selwy dopytywali co robimy. Na szczęście Haremu udało się w ostatniej chwili ukryć maczetę w karimacie i puścili nas bez żadnych reperkusji. Po operacji zakończonej fiaskiem pokornie udaliśmy się do kas zakupić bilety. Taki oto polski blamaż…

Najpierw usłyszałam z oddali spiętrzone tony wody przelewające się w paszczę wodospadu a później to zobaczyłam. Widok dosłownie zapierający dech w piersi. Uświadomiłam sobie w jednej chwili siłę i bezwzględność żywiołu. Zeszliśmy w dół na metalowy pasaż prowadzący w czarę głównej katarakty. Poczułam się jakby ta przeogromna masa wody miała mnie w sekundę zmyć z powierzchni, niesamowite uczucie.



Nad czeluścią rozpościerała się tęcza. Postanowiliśmy zostawić po sobie pamiątkę i przykleiliśmy na barierce głównego punktu widokowego polską wlepkę autostopową. Ponadto dowiedzieliśmy się, że jesteśmy szczęściarzami, bo kładkę wiodącą do najbardziej spektakularnego miejsca Garganda do Diablo, na nowo otwarto dla zwiedzających całkiem niedawno. Przedtem zbyt duże opady spowodowały jej częściowe zalanie i była zamknięta. Będąc w tym miejscu, uświadomiłam sobie jeszcze jedną istotną rzecz. Bardziej niż wodospady, na które czekałam tyle lat, cieszyło mnie, że jestem tam ze wszystkimi moimi przyjaciółmi, którym również szczęśliwie udało się dojechać w to miejsce. Prawdą jest bowiem, że szczęście wówczas jest prawdziwe, gdy dzielone z innymi. 

Wróciwszy z powrotem do miasta i czekając na dworcu na autobus na granicę z Paragwajem zaczęliśmy grać i śpiewać. Dołączyło do nas paru Peruwiańczyków, którzy mieli swoje etniczne bambusowe instrumenty typu tampoña i wykreowało się z tego improwizowane dworcowe jam session. Żegnaliśmy Brazylię, ostatni nocleg pod bramami największej elektrowni wodnej na świecie Itaipu, wspólna kolacja, rozmowy i wrażenia z pierwszych dni stopowania po Ameryce, a także nieoczekiwane spotkanie z kapibarą, która jak gdyby nigdy nic leniwie wyszła sobie z dżungli prosto w nasz obóz, nie robiąc jednak przy tym żadnych szkód.

Obrigada Brasil! Następna stacja - Paraguay. Vamonos!