środa, 10 czerwca 2015

W raju w Urugwaju

Przejazd przez Argentynę w stronę Urugwaju zajął nam dłuższą chwilę. Przekroczywszy w końcu późnym popołudniem granicę, poznaliśmy od razu bardzo dziwnego Urugwajczyka. Poczęstował nas jedzeniem i naciskał, żebyśmy zostali w Salto (mieście słynącym z wód termalnych), bo zaraz zrobi się ciemno i nie warto już jechać w stronę stolicy, a on zna doskonałe miejsce na camping. Po którymś z kolei domowym winie, które z nim wypiliśmy podczas jazdy (tak, on też pił) uznaliśmy, że faktycznie nie ma większego sensu, żeby ruszać dalej i rozbiliśmy się nad rzeką. Nasz kierowca obiecał ponadto, że jutro z rana zawiezie nas do Montevideo, bo jedzie tam po świeże ryby, co brzmiało o tyle podejrzanie, że Salto oddalone jest od stolicy około 500 km...:) Można było zatem przypuszczać, że jego obietnica nie jest w pełni wiążąca.

Siedzieliśmy z nim do późna przy ognisku. Okazało się, że jest bardzo samotny i najwyraźniej szukał towarzystwa. Niezbyt ciekawie zrobiło się wówczas, gdy upojenie alkoholowe skierowało go wprost do naszego namiotu. Wytłumaczyliśmy mu, że namiot jest za mały, żebyśmy się wszyscy pomieścili, więc naburmuszony odszedł do domu. Nie muszę chyba mówić, że następnego dnia nie zjawił się, jak można było przypuszczać, żeby zabrać nas do stolicy i cały dzień w 40 stopniowym skwarze łapaliśmy stopa w Salto, w końcu położyliśmy się z Sosą pod palmą i czekaliśmy aż temperatura zelżeje, bo nie byliśmy nawet w stanie ruszyć witką.





Do Montevideo przybyliśmy wraz ze spotkanymi po raz kolejny po drodze Soską i Harrym. Spędziliśmy wspólnie noc na stacji benzynowej, racząc się darmową kawą i śpiąc na kartonach. Następnego dnia szło nam dość topornie. Był już wieczór, gdy dotarliśmy do stolicy, a nie mieliśmy gdzie spać. Zazwyczaj bowiem omijaliśmy szerokim łukiem duże miasta szczególnie w nocy, aby nas nie obrabowano. Tym razem chcieliśmy zostać w centrum i poczuć to miasto, które wydawało nam się zupełnie inne niż dotychczas mijane w Brazylii czy Paragwaju. Sprawdziliśmy w internecie, czy jest może jakiś polski kościół katolicki w Montevideo. Znaleźliśmy jeden nieopodal i udaliśmy się pod wskazany adres. Ku naszemu zdziwieniu nie było tam jednak nic, co miałoby choćby namiastkę kościoła. Chociaż dziwić się nie powinniśmy, bo to w końcu Ameryka Południowa. W tym przypadku nawet internet jest bezradny i często wyprowadza w pole. Do naszej zmarnowanej i zmęczonej podróżą czwórki podeszła nagle nie wiadomo skąd młoda dziewczyna z burzą loków na głowie i miłą aparycją. Widząc nasze plecaki i nietęgie miny zapytała:

-Hola gringos,como estais? Czego szukacie, potrzebujecie pomocy?
-Hola, szukamy polskiego kościoła, kórego jednak jak się okazało chyba tutaj nie ma...Mamy tu adres ale kościoła ni hu hu.

Wytłumaczyliśmy pokrótce, że jesteśmy autostopowiczami z Polski i podróżujemy po Ameryce. Diewczyna nie zastanawiając się za wiele, zaproponowała nam nocleg u siebie, pod warunkiem, i tu dodała ze śmiechem, że jej nie okradniemy. Cecilia i jej przyjaciele mieszkali w bardzo klimatycznym, artystycznym mieszkaniu pełnym rzezb , obrazów, starych mebli i innych ekstrawaganckich przedmiotów. Ona - lokalna malarka i fotografka, wystawiająca swoje prace zarówno na ulicy jak i w galeriach Urugwaju. Pozostała dwójka - hipisowska parka byli natomiast kreatorami murali, które widzieliśmy wcześniej w mieście i które na mnie, jako fanki murali, zrobiły piorunujące wrażenie. Spędziliśmy wspólnie wieczór rozmawiając o ich życiu i generalnie życiu i mentalności ludzi w Urugwaju.
Graliśmy i śpiewaliśmy, dostałam od Ceci listę jej ulubionych urugwajskich kapel. Oni pytali o nasze europejskie zwyczaje, ugotowaliśmy kolację i dostaliśmy zaproszenie na oficjalnie ukończenie murala, nad kórym aktualnie pracują.

Dyskutowaliśmy też sporo o liberalizacji ich państwa, polityce i nastrojach ludności, a przede wszystkim młodych ludzi w związku ze zbliżającymi się wyborami. José Mujica prezydent Urugwaju, zwany przez rodaków pieszczotliwie Pepe lub bardziej globalnie Robin Hoodem dokonał znacznej liberalizacji Urugwaju podczas swojej kadencji. Gdy w 2009 r. wygrał wybory, miał się przeprowadzić do luksusowej posiadłości w centrum stolicy, ale odmówił. Wybrał chatę na przedmieściach Montevideo, gdzie od lat mieszka z żoną. Co miesiąc 90 proc. prezydenckiej pensji – 12 tys. dolarów – przeznacza na cele charytatywne. W kieszeni zostaje mu urugwajska średnia krajowa – niecałe 800 dolarów. 77-letni wegetarianin Mujica nie ma konta w banku i za nic w świecie nie włoży krawata. Walczy z biedą, a poza tym legalizuje aborcję i marihuanę. Nie może on jednak ubiegać się o kadencję drugi raz wedle prawa. Dlatego Urugwaj stał przed wielkim wyzwaniem a lud był podzielony. Wybory 30 listopada 2014 wygrał Tabaré Vázquez - kandydat lewicowego Szerokiego Frontu, z którego również wywodzi się Mujica. Vázquez był już prezydentem w latach 2004-2009, pokonał w aktualnych wyborach Luisa Lacalle.






Ceci oprowadziła nas nastepnego dnia po mieście, ukazując artystyczne odbicie Montevideo, po czym poszliśmy w okolice starych fabryk, gdzie naszym oczom ukazał się monstrualnej wielkości mural ukazujący rozmarzoną kobietę w otoczeniu dzikiej natury. Był piękny! Niestety i w tym przypadku brak jest zdjęć ukazujących to arcydzieło, ponieważ jak już wspomniałam, zostały skradzione w Paryżu :(
Poniżej ostało się jedno ze zdjęć ukazujących również jeden z ich projektów na jednej z głównych ulic miasta (foto Misia). Zabójczy nieprawdaż?




Ostatni zachód słońca na plaży w Montevideo i ruszyliśmy razem na wylot z miasta. Późnym wieczorem zadekowaliśmy się na stacji benzynowej pod Montevideo na drodze biegnącej nad wybrzeże Atlantyku. Rodzeństwo Sosów nie poddając się łapali stopa, a ja z Mareczkiem poszliśmy spać.
Harry idąc na poranną toaletę zagadał do gościa na stacji i budząc mnie gwałtownie obwieścił, że jedziemy w stronę Cabo. Po drodze zabraliśmy się również z parą około 50 letnich hipisów, którzy jechali na festiwal wody i słońca. Dostałam od nich w prezencie ręcznie robioną kolorową opaskę, która miała chronić mnie przed złowrogim wiatrem Patagonii. Dojechaliśmy na pace pod Park Narodowy, gdzie dowiedzieliśmy się, że aby dotrzeć do Cabo Polonio, gdzie już czekała na nas reszta mamy dwie alternatywy. Dystans to około 8 km przez wydmy. Możemy albo pojechać wozem a la "safari", który wyrusza w momencie, kiedy znajdzie się komplet chętnych na przejażdżkę albo się przejść. Decyzja była łatwa, bo na transport nie starczyłoby nam pesos, więc pozostawał nam parokilometrowy marsz.


Było bardzo wietrznie, cały czas mżyło i było stosunkowo zimno. Chłopcy, mając w zamiarze realizację kolejnego marzenia z dzieciństwa, chcieli wybudować nad oceanem chatę z bambusa ale podejrzewaliśmy, że pogoda zniweczyła ich plany. Dostaliśmy również od Jaja zgoła tajemniczą wiadomość, będąc w drodze do Cabo: ,,Wbijajcie, mamy ziomka". Hmm...
W końcu po intensywnym trekkingu przez wydmy, zapadając się z każdym krokiem w piasku z 20 kg plecakami ujrzeliśmy wzburzone fale Atlantyku, a w oddali malutką wioskę na skałach, spowitą gęstą jak mleko mgłą i małe postaci idące w naszą stronę. Mimo ograniczonej widoczności od razu wiedzieliśmy, że to nasi przyjaciele wychodzący nam na spotkanie...

To co miało się w najbliższym czasie wydarzyć w Cabo Polonio wryło się głęboko i na zawsze w głowy każdego z nas. O tym kim był Marcelo, Roca, o magicznej chacie, próbie znalezienia choćby jednego człowieka w opustoszałej wiosce rybackiej, o tym, po co łowiliśmy algi morskie i gdzie wyruszył Sosa z Prokopem, o urodzinach Prydy, czasie surferów, Manu Chao, całodniowych kontemplacjach, pożegnaniu z taborem i innymi epizodami okraszonymi zieloną dobrocią już wkrótce...