niedziela, 1 lutego 2015

Zdążyć na lot do Ameryki

Ameryka Południowa od zawsze była gdzieś w moich myślach, aż w końcu narodziło się wielkie marzenie. Przemierzyć ten kontynent wzdłuż i wszerz, poznać zupełnie inny świat- świat, który od zawsze mnie fascynował. Ale jak to często bywa z marzeniami zostają odkładane do szuflady na tzw. ,,odpowiedni czas". Na szczęście w porę zrozumiałam, że ten odpowiedni czas to teraz, zaraz, ten właśnie moment. Tak naprawdę ten prawdziwy odpowiedni czas nie nadejdzie nigdy, z czasem dojdą tylko dodatkowe obowiązki, które będą narastały i istnieje realne niebezpieczeństwo, że nie spełnimy nigdy naszych marzeń. 

Podjęłam zatem decyzję. Rzuciłam pracę w korporacji i odłożywszy nieco grosza dałam się ponieść przygodzie. Dosłownie...bo mieliśmy wykupiony tylko lot do Rio de Janeiro. Reszta pozostawała owiana nimbem tajemnicy, co było nieco szalone ale równocześnie fascynujące i podniecające.

Wyruszyłam...dokładnie 26 sierpnia 2014 roku. Była nas dziewiątka wspaniałych. Każdy wyruszył w innym czasie, ale mieliśmy spotkać się na Gibraltarze, aby pożegnać naszego kolegę Fazę, który miał w zamiarze przemierzyć jachtostopem Ocean Atlantycki i dotrzeć aż na Antarktydę, żeby napić się wódki z pingwinami. Tak właśnie. Moi kochani znajomi...nie oddałabym ich za nic! Byli oni i są na pewno w dużej mierze motorem moich działań. 

Ostatnia wymiana zdań z mamą. Pyta:
-Dziecko kiedy ty wrócisz? Wrócisz w ogóle...?
-Tak mamo wrócę... kiedyś.
 I pojechała....Już na Bielanach z Agą spotkałyśmy Henry'ego- skrzypka z Hongkongu, który po raz pierwszy łapał stopa w Europie. Pomyślałam sobie wtedy ile osobistości, ilu inspirujących ludzi spotkam na swojej drodze. Dlatego właśnie podróżuję autostopem. Poznałam i poznaję prześwietnych ludzi, słucham ich historii, czasem staram się motywować gdy słyszę, że wpadli w sidła monotonii. W życiu chodzi bowiem o ludzi, których napotykamy na swojej drodze. Nim się obejrzałyśmy przejechałyśmy Niemcy i Francję. Nocleg na łonie matki natury która utuliła nas do snu i nieoczekiwane śniadanie w postaci ciepłych croissantów od nieznajomego starszego Francuza. Zawsze podczas podróży rozczulają mnie ludzkie gesty dobroci, nakarmienie, podwózka dalej niż w planach czy zwykły uśmiech na widok wędrowców z wielkimi plecakami.


Wraz z Henrym Zgorzelcu


Bienvenido a Espana! Widzę znajomy znak na granicy. Wracam tu po dwóch latach nieobecności. Hiszpania nieodłącznie związana jest z jednym z lepszych okresów mojego życia. To tu spędziłam siedem miesięcy studiując w Sevilli. Ach! wspomnienia wróciły! Również tym razem Hiszpania zaserwowała multum wrażeń. Zaczęło się od niecodziennej sytuacji w jakiej znalazłyśmy się z Agą. Wyobraźcie sobie: ciemno, brak potencjalnej miejscówki do spania, postanawiamy łapać stopa nocą. Czekamy o dziwo parę minut i człowiek się zatrzymuje. To Marokańczyk w stanie bardzo, ale to bardzo wskazującym na nietrzeźwość. Zaproponował nam od razu trzy rozwiązania. Primo on jedzie na imprezę, więc możemy mu towarzyszyć. Secundo może nas zawieźć na trasę wylotową z miasta. Tertio możemy przespać się w jego mieszkaniu i on rano przyjedzie i nas wywiezie na naszą trasę. Marzyłyśmy o ciepłej kąpieli, wygodnym łóżku i odpoczynku, więc wybrałyśmy opcję trzecią. Jak się miało okazać chyba najgorszą...

Aga idąc spać otoczyła się wszelkimi możliwymi przedmiotami mogącymi unieszkodliwić atakującego nas Marokańczyka. Koło łóżka znalazły się więc między innymi wałek, gaz pieprzowy, płytki ceramiczne itp. Nasz ,,gospodarz" pojechał na imprezę i miał nas otworzyć o godzinie siódmej rano. Minęła siódma, ósma, dziesiąta, dwunasta a jego nadal nie ma. My zamknięte w mieszkaniu na trzecim piętrze, bez jedzenia, wody i pomysłu. On nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kim jest...sytuacja zdawałoby się patowa. Ale nie dla nieustraszonych podróżniczek. Aga szukała rozwiązania w mieszkaniu przeszukując tym razem wszystko co mogłoby pomóc w wyłamaniu drzwi. Ja przez okno nawoływałam, że jesteśmy uwięzione i czy ktoś może nam pomóc. Przechodnie jednak uznali to za żart, pukając się przy tym znacząco w czoło. W akcie desperacji Aga wpadła na pomysł, że może jesteśmy tylko zatrzaśnięte a nie zamknięte na klucz a że klamki nie było w drzwiach wejściowych wykręciłyśmy ją z innych drzwi i.....wydostałyśmy się! EUREKA, szkoda że po sześciu godzinach! WOLNOŚĆ, znów poczułyśmy słodki smak wolności. Chciałabym zobaczyć minę Marokańczyka gdy w końcu wrócił do mieszkania.

Niedługo potem udało nam się dotrzeć na Gibraltar i spotkać resztę ekipy. Byłyśmy przygotowane na nocleg w wersji standard czyli plaża-śpiwór. Tym większym zaskoczeniem był dla nas fakt, że Faza załatwił nam pobyt na jachcie za zapłatę o wartości kraty piwa dla kapitana. Opalanie na marinie, skoki z jachtu, pełen odlot. Tak bardzo zachłysnęliśmy się przebywaniem w tak cudnym miejscu, że niemal spóźniliśmy się na samolot...A było to tak:

Skoro już byliśmy na Gibraltarze w noc poprzedzającą nasz wyjazd postanowiliśmy zrobić przemarsz na górę do małpek. Wróciliśmy o szóstej nad ranem, położyliśmy się na chwilę spać i cały dzień chodziliśmy jak cienie, zupełnie nie mając ochoty zbierać się na trasę do Malagi, rzecz jasna planowaliśmy jechać autostopem. Wieczorem byliśmy nadal w powijakach. Były nas dodatkowo cztery osoby: ja, Aga, Soska i Jajo, co zmniejszało nasze szanse. Wprawdzie udało nam się wyjechać z Gibraltaru, ale utknęliśmy niedaleko za miastem. Było już bardzo późno a na odprawę musieliśmy stawić się wcześnie rano. Nikt nie chciał się dla nas zatrzymać. W końcu miła Angielka mieszkająca w Hiszpanii udzieliła nam pomocy. Zawiozła nas do miasta skąd kursowały autobusy do Malagi. Mimo wszystko autobus był ostatecznością, gdyż docierał na miejsce w porze naszej odprawy. Dlatego postanowiliśmy nie poddawać się i próbować wciąż sił przy drodze. Zmarnowani poszliśmy w końcu spać. Wtem Jajo budzi mnie, żebym dogadała się z gościem, który nieoczekiwanie się zatrzymał. Chłopcy powiedzieli, że jak im zapłacimy to nas zawiozą bezpośrednio na lotnisko. Zgodziliśmy się od razu i około trzeciej nad ranem powitał nas port lotniczy w Maladze. Szybka drzemka, szybka odprawa i siedzimy wygodnie w pokładowych fotelach.
'Witamy Państwa na pokładzie linii Iberia. Lot do Rio de Janeiro potrwa 11 godzin'- rozległ się głos w słuchawce. Ufff... udało się, zatem ahoj przygodo!


Ekipa na jachcie








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz