Kolejny stempel do kolekcji w
paszporcie, żmudna odprawa i jesteśmy w Paragwaju. Nareszcie koniec nieudolnego
gaworzenia po portugalsku i ukochany hiszpański, już zapewne do końca podróży,
chociaż kto wie, gdzie wiatr nas poniesie. Pierwszy szok kulturowy przeżyliśmy
tuż po przekroczeniu granicy. Wygląda ona bowiem jak port do zupełnie innej
krainy. Jest to kraina kolorowego, masowego handlu ulicznego przedmiotami
wszelkiej maści, hałasu, przekrzykiwania się i prób wciśnięcia turystom kiczowatych
pamiątek. Wiąże się to niestety z nieustannym nagabywaniem i targowaniem się, a
ceny kuszą oj kuszą… Sosa dał się wciągnąć w szał zakupów i nabył gitarę w
bardzo korzystnej cenie. Zyskaliśmy tym samym drugiego gitarzystę w taborze.
Zakupiliśmy również yerba mate, niezwykle popularną w Paragwaju. Co ciekawe, pije się ją tutaj na zimno, jest to tak zwana terere. Moim zdaniem smakuje nieco gorzej niż klasycznie przygotowany napar. Mimo wszystkich pokus chcieliśmy z tego szalonego chaosu jak najszybciej przedostać się
w głąb kraju, w okolice stolicy. Nie przypuszczaliśmy wtedy jeszcze, że okaże
się to aż tak problematyczne...
Pierwszej nocy kupiliśmy tani alkohol, między innymi Tres Leones, który uwierzcie lub nie, ale był w smaku gorszy od najtańszego jabola, oprócz tego Cachaçe i inne, których już niestety nie zdołałam pamięcią zanotować. Muszę przyznać, że po wypiciu tychże trunków całkiem dobrze bawiliśmy się na stacji benzynowej w otoczeniu dwóch umundurowanych strażników z wielkimi gnatami, którzy pilnowali porządku, w razie gdyby ktoś chciał sobie urządzić strzelaninę tudzież obrabować stację a przy okazji ku naszej uciesze sprawowali pieczę również nad nami. Nasza impreza skończyła się tym, że wstaliśmy późnym popołudniem z wielkim kacem i minimalnymi chęciami choćby wystawienia kciuka. Staliśmy się też pożywką dla lokalnych Paragwajczyków, którzy dziwili się zapewne jak można stać w jednym miejscu 48 godzin w niewiadomym celu. Każdy kto przechodził obok nas uśmiechał się z przekąsem. Jeden z Paragwajczyków, widząc nas stojących przy szosie podszedł, zapytał co właściwie robimy, po czym zaproponował nam nocleg u siebie. Pewnie zrobiło mu się nas żal. Po dwudniowej batalii przy szosie przystaliśmy z chęcią na jego propozycję, zrobiliśmy kolację i rozmawialiśmy długo. David zasugerował nam, żebyśmy spróbowali z rana, wtedy istnieje większa szansa złapania ciężarówki do stolicy. Po raz kolejny ludzie okazali nam życzliwość i wielkie serce.
Wczesnym rankiem wyruszyliśmy pełni nadziei, że w końcu się uda. Zwycięstwo! zatrzymał się nam Duńczyk, który założył rodzinę z Paragwajką, zamieszkał w wiosce w centrum kraju, gdzie wspólnie z żoną prowadzą od paru lat agroturystykę. Opowiadał bardzo interesująco o potencjale turystycznym Paragwaju i planach rozbudowy swojego gospodarstwa, dostaliśmy też zaproszenie do ich pensjonatu.
Do stolicy dojechaliśmy ciężarówką
na pace. 4 godziny po wyboistych drogach Paragwaju w żarze przedpołudniowego
słońca dało w kość, ale po 3 dniach udało nam się dotrzeć do Asuncion i tylko
to się wówczas liczyło. Spotkaliśmy Soskę i Harego, którzy jednak wieczorem
chcieli już być na granicy z Argentyną, zwłaszcza, że czekali na nas w stolicy
aż 2 dni. My postanowiliśmy zostać na noc, skoro z takim trudem doczłapaliśmy
się tutaj.
Okazała się to być bardzo dobra
decyzja. Zostawiliśmy nasze plecaki w siedzibie policji turystycznej, zdziwionej,
gdy zapytaliśmy czy istnieje taka możliwość. Najpierw zlustrowali bardzo
dokładnie zawartość naszych plecaków co trwało dość długo. Znaleźli
między innymi białą gumę w proszku, używaną przez nas do robienia baniek
mydlanych i byli przekonani, że to wór kokainy. Ciężko było im też wytłumaczyć,
że owiankę jemy, a nie handlujemy nią. Wreszcie uwolnieni od 15 kilogramowych
plecaków wyruszyliśmy na przechadzkę po mieście. Usiedliśmy w parku w centrum,
przysiadło się do nas paru urugwajskich hipisów, po czym w jednej minucie, nie
wiadomo skąd podniósł się tumult. W naszą stronę szła chmara ludzi. W jednej
sekundzie zaczął grać zespół na żywo, rozstawiono budki z darmowym jedzeniem i
piciem i w ciągu paru minut park z iście spokojnego miejsca przerodził się w imprezowe
centrum. Zapytaliśmy o co tu wlaściwie chodzi. Grupka Paragwajczyków
wytłumaczyła nam, że to taka przechodnia impreza, w ciągu nocy odwiedzać będą
różne miejsca w mieście i zachęcili nas, żebyśmy poszli z nimi, wręczając nam
przy tym kotyliony, które obligowały nas do wejścia do klubów wraz z nimi. Nie musieli specjalnie
nalegać...Podążyliśmy więc za tłumem bez cienia wahania. Wylądowaliśmy tej nocy na dachu wysokiego wieżowca, parokrotnie w
plenerze i różnych barach. Poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi, którzy ku
naszemu zdziwieniu w większości mówili po angielsku. Opowiadali o tym, że bardzo
dużo młodych ludzi opuszcza Paragwaj, w poszukiwaniu lepszych perspektyw,
migrują głównie do Argentyny. Rozprawiali również o tym, że wierzą w potencjał
kraju na tle Ameryki Łacińskiej, w rozwój terenów turystycznych i infrastruktury, w poprawę sytuacji
ekonomicznej, edukacji i zmianę władzy w kraju, że są patriotami i chcą jako
młodzi mieć wpływ na losy swojej tierra
madre.
Nad ranem uznaliśmy, że ryzykownym
byłoby pokazanie się na komisariacie w stanie upojenia alkoholowego i poszliśmy spać we
trójkę na skwerze w parku przykryci zaledwie jedną kurtką, co wyglądało dość
komicznie. Gdy wstaliśmy miasto już tętniło życiem. Ludzie niewiele robili
sobie z tego, że spaliśmy w parku, niestety jest to normalny widok... Poszliśmy
z Prokopem po śniadanie, a gdy wróciliśmy zastaliśmy zmizerniałego, zdenerwowanego
Grzesia, który tylko nas zobaczywszy wykrzyknął: ,,Ej, powiedzcie, że macie moje sandałki?!’’ Na początku
parsknęliśmy śmiechem, ale po chwili doszło do nas, że faktycznie ktoś Sosie
ukradł sandały, co więcej ściągnąwszy mu je uprzednio ze stóp. Nie muszę chyba pisać, że biedny, znieczulony Grzesiu nawet nie poczuł, że ktoś sie do nich dobiera... Lamentom nie
było końca: ,,Moje sandałki! Moje ulubione, wspaniałe sandałki. Skur***y!’’
Jajo miał na szczęście parę zapasową. Mimo to cały dzień upłynął nam na
szukaniu butów dla Sosy. Znaleźliśmy na straganach wszystko, łącznie z
klapkami KUBOTA, ale sandałów jak na złość nie było.
Czekała nas wieczorem podróż na
granicę z Argentyną. Niestety, fatum nie odpuszczało tak łatwo. Najpierw
pojechaliśmy o wiele za daleko i musieliśmy wracać na dworzec. Gdy powiedzieliśmy
kierowcy, że jesteśmy autostopowiczami z Polski i zaraz odjedzie nam ostatni
autobus na granicę, kierowca nie zważając na krawężniki, inne auta czy przechodniów
popruł całą mocą silnika, dowożąc nas brawurowo na miejsce. Na autobus mimo to nie
zdążyliśmy... musieliśmy szukać alternatywy, a później jeszcze
zapłacić parę pesos taksówkarzom. Pod koniec dnia, gdy zmęczeni przekraczaliśmy
granicę, Grzesiu, który skarżył się już wcześniej na silny ból brzucha, zwymiotował
tuż przy strażnikach granicznych, którzy spanikowali i wezwali ambulans. Karetka
nie zabrała go na szczęscie do szpitala, stwierdziwszy jedynie łagodne zatrucie
pokarmowe. Był to pierwszy, lecz nie ostatni raz, kiedy ktoś z nas miał takowe problemy. Jest to bowiem nieodłączna część podróży w egzotyczne kraje o gorącym klimacie.
W wiosce przygranicznej byli
wszyscy nasi znajomi, nie dawali jednak znaku życia, więc nie szukaliśmy ich po
nocy. Teraz czekał nas tylko szybki przejazd przez Argentynę prosto do
Urugwaju, gdzie mieliśmy spotkać się wszyscy po raz ostatni podczas tej podróży
i pożegnać się na jakiś czas. Po pobycie w Urugwaju każdy obierał swój kierunek.
Ja z chłopakami mieliśmy jechać na południe do Argentyny w poszukiwaniu nowych przygód, reszta ruszała
na lot powrotny z powrotem do Brazylii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz